NIEZNISZCZALNY, PRZECIĘTNY BOHATER

historia przemocy (2005, rez. david cronenberg)Historia przemocy (2005, reż. David Cronenberg)

Oglądając blockbustery ostatnich lat nauczyliśmy się, że ekranowi „zwykli ludzie” mają co najmniej tyle żyć, ile kot dachowiec. Filmy akcji wyhodowały swoje własne, ikoniczne gwiazdy ze stali trwalszej chyba niż nowy Superman z facjatą Henry’ego Cavila. Jego pobratymcy z kina superbohaterskiego zaczynają nawet sami ze swojej nieśmiertelności pokpiwać. Czy to trywializowanie przemocy? Czego potrzeba, by sprawić, że widz uwierzy w nią niemal odczuwalnie? Może w obliczu tego rozpasania, gdzieś za rogiem czai się widmo nowego Willa Haysa, pragnące je ukrócić. W imię większego dobra, naturalnie.

napad na ekspres (1903, rez. edwin s. porter)Napad na ekspres (1903, reż. Edwin S. Porter)

Obawa chyba właściwie nikogo nie dotyczy, bo w tę przemoc przecież nie wierzymy. Nie tylko dlatego, że jest fikcją filmową. Główny bohater nie może po prostu wylądować na ostrym dyżurze, a następnie wyjechać z sali operacyjnej pokryty bandażami od stóp do głów. Nie dziwi nas Tobey Maguire podnoszący się bez jednego zadrapania spod sterty gruzu sypiącego się ze ściany, o którą został rzucony przez Octopusa w Spider-Manie 2 (2004, reż. Sam Raimi). Ani nawet krasnoludy z Hobbita (2012, reż. Peter Jackson), spadające na stos drzewa z wysokości trzystu metrów – bez nawet najmniejszego siniaka. W jakiś sposób spodziewamy się, które akty niegodziwości sprawią w końcu to, czego nie zdołały poprzednie. Inaczej niż kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy w surrealistycznym filmie Pies andaluzyjski (1929, reż. Luis Buñuel) mężczyzna nagle przecina kobiece oko brzytwą. Na wskroś. Gdyby dziś streścić komuś taką scenę z prośbą o zakwalifikowanie gatunkowe filmu, z którego pochodzi, wskazałby pewnie horror lub skrajnie – torture porn. W 1903 roku końcowa scena Napadu na ekspres (reż. Edwin S. Porter), w której George Barnes celuje pistoletem w kamerę – a więc w publikę – sprawiła, że ludzie na widowi automatycznie zrobili unik. A przecież to całe osiem lat po rzekomej ucieczce przed pociągiem wjeżdżającym na stację w Ciotat. Dalsza część legendy twierdzi nawet, że niektórzy widzowie wstali i wyciągnąwszy własną broń, oddali strzały w ekran. Akcja i reakcja; pozostaje fantazjować, co zrobiliby dziś, gdy – z myślą o seansach 3D – prosto w kamerę leci wszystko, od wszelkiego kalibru pocisków poczynając (np. Matrix, Wanted- Ścigani), a na rybach (Życie Pi) kończąc.

matrix (1999, rez. andy wachowski, lara wachowski)Matrix (1999, reż. Andy Wachowski, Lara Wachowski)

Wspomniane wcześniej kino akcji, rządzi się – jak każde – własnymi prawami, z których najważniejsze to: zabijać, nie umierać. Ilość brutalnych razów, które są w stanie przyjąć na siebie Niezniszczalni (2010, reż. Sylvester Stallone) jest wprost proporcjonalna do tych, które sami rozdają, zostawiając za sobą szereg martwym przeciwników. Trochę bardziej ludzki stał się natomiast nowy James Bond Daniela Craiga, o czym świadczyć może, iż podczas starcia z konkurencyjnym mięśniakiem zdarza mu się pognieść garnitur, a nawet rozciąć brew. Wciąż jednak umie odzyskać pełnię sił, gdy jakimś cudem wyratowuje się z upadku w rwącą rzekę, gdzie runął, postrzelony z ciężkiej broni. Specjaliści pokusili się natomiast o dokładną analizę łomotu Johna McClane’a, protagonisty Szklanej pułapki (1988, reż. John McTiernan), skrupulatnie wyliczając, ile razy powinien przed końcem filmu umrzeć. Wynik: cztery. Nie tak źle (dobrze?), biorąc pod uwagę, że na każdą „śmierć” składały się przynajmniej cztery ciosy czy wypadki. Szkoda, że tłumaczenie tytułu nie mówi od razu, z czym będziemy mieli do czynienia, bo w oryginale brzmi przecież Die Hard. Ale ten słynny nieśmiertelny nie stoi na pierwszym miejscu podium. Wyprzedzają go, i to sporo, Harry i Marv. Brzmi znajomo, bo oglądamy ich w każde Boże Narodzenie w domu u Kevina (Kevin sam w domu, 1990, reż. Chris Columbus). Obaj panowie powinni w pierwszej i drugiej części familijnego przeboju umrzeć przynajmniej w kilkunastu sytuacjach, o wiele bardziej wyszukanych niż z wcześniej wspomnianego klasyku akcji. Serwowane one są w formie slapsticku i z kategorią G (General Audiences; dla każdego widza). Gdyby ktoś chciał producentom robić tyrady o wpajaniu wątpliwej moralności najmłodszej publice, powinien tu zacząć. Kilkuletni chłopiec o niewinnym spojrzeniu jest w stanie wymyślić i skonstruować kilkadziesiąt dotkliwie raniących pułapek, w tym taką z gorącym żelazkiem, strumieniem ognia czy wbijaniem ostrych rzeczy w stopy. Jaką wróżbę na przyszłość dałby mu rodzinny psycholog? Ale takie banalizowanie bólu i cierpienia to nie wymysł Kevina, bo jest on w kinie od samych jego początków, szczególnie właśnie w komedii slapstickowej. Jej esencją jest danie komuś kopniaka tak, by nie zauważył, od kogo go dostał, czy przypadkowe nadepnięcie na trzon od łopaty, która odpowie uderzeniem prosto w twarz lub pośladki.

Efektowne sekwencje walki w wyszukanych miejscach to znak rozpoznawczy i najczęściej punkt kulminacyjny kina typowo wakacyjnego, młodzieżowego, nastawionego na czystą rozrywkę. Superbohaterowie rzucają sobą o metalowe konstrukcje, drą lateksowe kombinezony na ostrych odłamkach, uciekają przed wybuchami, potrafiącymi spopielić przeciętnego człowieka. W X-Men (2000, reż. Bryan Singer) jeden z czarnych charakterów, widząc bohaterkę stojącą dumnie w drzwiach chwilę po tym, gdy zostawił ją bez tchu na podłodze, mówi oburzonym tonem Czy was po prostu nie można zabić?. Nie, bo jaka byłaby przyjemność oglądania, jeśli Batman nie podniósłby się po roztrzaskaniu samochodu, na który spadł ze szczytu budynku w Batman – Początek (2005, reż. Christopher Nolan)? Ale to nie inicjatywa własna filmowców, bo w komiksach, których te dzieła są adaptacjami, też zawsze ci dobrzy giną, znikają, przepadają, a potem znów, znienacka, w cudowny sposób pojawiają się w kolejnej akcji. Ta sama zasada dotyczy gatunku przygodowego. Tam trochę starszy, ale wciąż krzepki Henry Jones Junior spokojnie wygrywa starcie z ogromnym, sowieckim osiłkiem w Indianie Jonesie i Królestwie Kryształowej Czaszki (2008, reż. Steven Spielberg), a przed wybuchem atomowym chroni się w… lodówce. Łapa Jaguara z Apocalypto (2006, reż. Mel Gibson) potrafi cały dzień biec bez wytchnienia przez tropikalny las, uciekając Majom, będąc wcześniej przez nich dotkliwie poranionym, m.in. włócznią.

W momencie, gdy widzieliśmy już naprawdę wszystkie warianty np. wymierzania sprawiedliwości w Dexterze (2006-2013), czy przerażające narzędzia w Martyrs. Skazani na strach (2008, reż. Pascal Laugier), większe wrażenie potrafi zrobić przemoc werbalna. W Obławie (2012, reż. Marcin Kryształowicz) jest świetna scena, gdzie Marcin Dorociński zakrada się do hitlerowca w wychodku, a krew z podcinanego gardła tryska bordowym strumieniem na gazetę. Potrafi też ugotować zupę z ludzkiej głowy. Ale największe wrażenie mimo to robi końcowy monolog Bartosza Żukowskiego, przemawiającego do sanitariuszki Pestki, która zdradziła partyzantów. Ona stoi przodem do kamery, on przemawia zimnym głosem zza jej pleców. Grozi, że powinien ją zgwałcić, ale to dowódca (Dorociński) ma pierwszeństwo w cipsku. Słuchając tego przez kilka minut, widz sam kuli się w fotelu, a z ekranu da się niemal odczuć chłód płynący z widocznego na nim zamglonego lasu.

oblawa (2012, rez. marcin krysztalowicz)Obława (2012, reż. Marcin Krysztalowicz)

Bohaterowie i bohaterki pozostaną niezniszczalni, prawa fizyki będą łamane, a sprawiedliwość wymierzana. Nie szukamy przecież w tym wszystkim prawdy, po nią można sięgnąć na Discovery Channel. Ma być jak jest, bo sprawia to, że trzymamy kciuki za postaci jeszcze mocniej, gdy podnoszą się, kiedy dawno już nie powinny. No i skąd bralibyśmy sequele?

Ada Kotowska