Każdy chce przeżyć apokalipsę

Pojutrze - kadr

Każdy chce przeżyć apokalipsę

 

Obawa przed końcem świata to signum temporis współczesności. Wydaje się być szczególnie istotna dla ludzi dorastających w atmosferze wzmożonej popularności przepowiedni Nostradamusa, nastrojów związanych z pluskwą milenijną czy najgłośniejszej ostatnio wizji końca świata przypadającej według kalendarza Majów na 21 grudnia 2012 roku. Skoro kilkanaście ostatnich lat przyniosło pokaźną ilość apokaliptycznych propozycji filmowych i zagrożenia wszelkiej maści (kosmitów, asteroidy, zmiany klimatyczne itp.), czy rzeczywiście coś jest na rzeczy?

Jak słusznie zauważył Darek Arest w artykule Kino kocha katastrofy: „Katastrofa jest doskonale sprzedającym się towarem, (…) oglądana na ekranie ma tę przewagę nad wersją realną, że łączy się z absolutnym poczuciem bezpieczeństwa i komfortem moralnym”. Jest jednak zasadnicza różnica między filmem katastroficznym (disaster movie), jak Płonący wieżowiec (1974) Johna Guillermina, a doomsday movies eksponującymi globalną apokalipsę. Strach, jaki odczuwa widz śledzący zmagania Steve’a McQueena z ognistym żywiołem w pierwszym z wymienionych filmów, jest niczym w porównaniu z lękiem wywołanym sugestią, że nasz świat się skończy i nic nas nie uratuje. Nawet kiedy pojawia się ofiarny Bruce Willis, gdzieś z tyłu głowy pozostaje świadomość, że film może jedynie zagłuszyć niepokój, ale nie jest w stanie zupełnie go unicestwić.

Melancholia - kadr

Melancholia – kadr

Być może dlatego w kinie głównego nurtu koniec świata zawsze udaje się przezwyciężyć. Nawet w najbardziej ekstremalnym 2012 (2009) Rolanda Emmericha, specjalisty od filmowych apokalips, po serii kataklizmów ocaleni na arkach ludzie zaczynają nowe życie, symbolicznie odliczając dni, miesiące i lata od początku. Jedynie kino autorskie lubuje się w drastycznie dosłownym kończeniu świata, co widać w takich filmach jak Ostatnia noc (1998) Dona McKellara, Melancholia (2011) Larsa von Triera czy 4:44. Last Day on Earth (2011) Abla Ferrary.

Problem zbliżającego się Armagedonu jest na tyle palący, że zainteresowała się nim również telewizja. To przerażające, że National Geographic Channel od lutego 2012 roku wyświetla program pod tytułem Prorocy końca świata, opowiadający o przygotowaniach amerykańskich rodzin na nadejście Apokalipsy. Według statystyk zaprezentowanych w pierwszym odcinku, 41 procent Amerykanów uważa, że rozsądniej jest przygotować się na nadejście katastrofy, niż odkładać pieniądze na emeryturę. Bohaterowie programu odpowiednio przebudowują swoje domy, spędzają kilka godzin dziennie na produkcji długoterminowej żywności czy kopaniu podziemnych tuneli. Być może istnieją już nawet biura podróży, które w swej ofercie proponują, aby „przeżyć z nimi koniec świata!”?

Łatwo jest też przewidzieć, jak wyglądać będzie sceneria, w której zastanie nas Apokalipsa. Jak słusznie zauważa Darek Arest: „Jeśli już w kinie niszczy się miasto, to raczej nie Rawicz – chcemy widzieć walący się Nowy Jork, wyludniony Londyn i Paryż, w którym wreszcie ktoś przewrócił tę irytującą wieżę Eiffla”. I tak też jest w większości filmów, a twórcy wydają się być coraz bardziej radykalni i drastyczni w każdej następnej odsłonie ekranowej zagłady. Koniec końców pada nie tylko Statua Wolności i Biały Dom (Dzień Niepodległości, 1996, Roland Emmerich), ale nawet figura Chrystusa Odkupiciela górująca nad Rio de Janeiro i bazylika św. Piotra na Watykanie (2012), a napis Hollywood (cóż za autoironia!) zostaje zmieciony z powierzchni ziemi przez tornado (Pojutrze, 2004, Wiadomo Kto).

Choć napisano, że nie znamy dnia ani godziny, a rzeczywisty koniec świata będzie (będzie?) niezależny od ludzi, finał filmowej Apokalipsy w dużej mierze zależy jednak od człowieka. Zdaniem Darka Aresta: „Film katastroficzny to nie tyle uwspółcześniona wersja opowieści o końcu świata, co raczej o wieży Babel i ludziach rzucających wyzwanie Bogu. Bóg (pod postacią sił przyrody) chłoszcze ich, ale oni uparcie podnoszą się z gruzów i dumnie otrzepują z kurzu”. Na nasze szczęście, kiedy przywódcy bagatelizują problem, a wojsko nie jest w stanie zwyciężyć mimo ogromnej siły militarnej, pojawia się zwykły śmiertelnik biorący sprawy w swoje ręce. Z filmowym Końcem, równolegle do działań specjalistów, zawsze zmaga się ktoś zwyczajny. Najlepszym tego przykładem są bohaterowie Armageddonu (1998) Michaela Baya: grany przez Bruce’a Willisa specjalista od odwiertów naftowych, Harry Stamper, oraz drużyna jego nietuzinkowych współpracowników, którzy za swoje poświęcenie dla dobra świata chcą jedynie zostać dożywotnio zwolnieni z obowiązku płacenia podatków i pomieszkać trochę w Białym Domu.

Armageddon-Bruce-Willis-1

Bruce Willis – bohater naszych czasów

Ostatecznie działania zwykłych ludzi okazują się ważniejsze od tych podejmowanych przez dysponujących genialnymi maszynami naukowców, odzianych w eleganckie mundury generałów czy prezydentów w historycznych gabinetach. W obliczu końca świata, kiedy ludzie ujawniają najgorsze instynkty, tylko nieliczni potrafią wyjść poza egoistyczną żądzę przetrwania. Nie tylko Stamper, ale także pilot-kamikadze w Dniu Niepodległości, chirurg plastyczny w 2012 czy wiszący nad przepaścią klimatolog w Pojutrze, decydują się na śmierć, aby inni mogli przeżyć. Co więcej, często ci, którzy umierają, przyczyniają się do poprawy stosunków panujących w rodzinach głównych bohaterów. Jakby groźba końca świata stanowiła najlepszą metodę terapii rodzinnej i przywracała równowagę podstawowym komórkom społecznym.

Filmy apokaliptyczne są również doskonałym remedium na prawdziwe lęki dotyczące tego, co w rzeczywistości jest od nas niezależne, nawołują do opamiętania, straszą nieodwracalną katastrofą. Wolimy bowiem nie myśleć o końcu świata jako o rzeczywistym końcu nas samych. Łatwiej jest przeżyć w kinie dwie godziny grozy zwieńczone bohaterską interwencją Bruce’a Willisa, a po seansie żyć nadzieją, że w rzeczywistości czasem bywa jak w filmie. Być może nie przystoi wierzyć w tego typu kinowe przepowiednie, a może po prostu trudno przyznać się do realnego lęku, ponieważ, jak zaznacza Marek Haltof w Kinie lęków: „Lubimy być straszeni, lecz nie lubimy się bać”. Jednak tym bardziej wrażliwym należy zdecydowanie odradzić von Triera czy Ferrarę, według których nieważne gdzie mieszkasz i ile masz pieniędzy, bo w Dniu Ostatecznym nie pomoże ci ani amerykański prezydent, ani tym bardziej Bruce Willis.

 Natalia Stysło

Powyższy tekst (jak i 29 innych tekstów studentów krakowskiego filmoznawstwa) w rozszerzonej wersji ukaże się w tomie Kinomitografia nowego milenium pod red. Natalii Stysło i Jakuba Przybyło, który zostanie opublikowany wiosną 2013 roku w Wydawnictwie Yohei. Już dziś polecamy tę publikację!