(Małe kobietki, reż. Greta Gerwig)
Kiedy jedna z bohaterek filmu Grety Gerwig zanosi do wydawcy swoje opowiadanie, słyszy cierpki komentarz. Postać z jej tekstu, jako że jest kobietą, powinna na koniec wyjść za mąż, jak nakazują zwyczaje i tradycje. Ewentualnie może umrzeć. Innego wyboru nie ma, mamy w końcu XIX wiek. Choć cała scena szybko się kończy, komentarz ten pozostaje gdzieś z tyłu głowy widza przez cały seans, wciąż adekwatny do sytuacji bohaterek w filmie.
Już w Lady Bird Gerwig udowodniła, że potrafi opowiadać o dorastających dziewczętach w sposób, który nie jest ani pretensjonalny, ani wydumany. W Małych kobietkach robi to po raz kolejny, może nawet ciekawszy, bo tym razem prezentuje nam barwne grono bohaterek z różnymi ambicjami, marzeniami i charakterami, a nie tylko jedną postać. Mimo że mamy do czynienia z ósmą z kolei adaptacją powieści Louisy May Alcott, klasyczna już opowieść nadal przystaje do współczesności, podejmując tematy aktualne zarówno w przeszłości, jak i teraz – wartość rodziny, relacje międzyludzkie oraz pozycję kobiety w świecie.
Tego, że Małe kobietki należą do klasyki literatury, nie trzeba już udowadniać. Z tego samego powodu dokładne przytaczanie fabuły nie jest chyba potrzebne – wystarczy drobne przypomnienie. W opowieści śledzimy losy czterech sióstr March, pozostających ze sobą w bliskiej rodzinnej relacji i oczekujących na powrót ojca z frontu wojny secesyjnej. Kontekst historyczny stanowi jednak dalekie tło; to młode dziewczęta i ich życie wysuwa się na pierwszy plan. Meg (Emma Watson) jest najstarsza i najbardziej odpowiedzialna, Jo (Saoirse Ronan) to chłopczyca, która chce zostać pisarką, Amy (Florence Pugh) posiada malarską pasję, a najmłodsza Beth (Eliza Scanlen) zmaga się z problemami zdrowotnymi, ale jest za to utalentowana muzycznie. I choć każda z sióstr grana jest przez aktorkę w nieco starszym wieku, wszystkie z nich wypadają tak naturalnie, że bez trudu wierzymy w ich nastoletnie rozterki, za co możemy tylko przyklasnąć odgrywającym je artystkom. Okres dojrzewania to nie tylko beztroskie zabawy, pierwsze miłości i przyjęcia, to także kłótnie, narzekania i wzajemne potyczki, które pozna i zrozumie każdy, kto wychowywał się z rodzeństwem.
(Małe kobietki, reż. Greta Gerwig)
Dzieciństwo Meg, Jo, Amy i Beth pokazane w nostalgicznych ciepłych barwach to tylko jedna z warstw filmu. Ta druga przenosi akcję kilka lat do przodu, gdzie bohaterki zmagają się z dorosłością. Poznając ich losy po kawałku, trochę jak w kalejdoskopie, obserwujemy dokąd dziewczyny zawędrowały i jak ich marzenia konfrontują się z rzeczywistością. Jest to chyba jedna z lepszych decyzji artystycznych jakie podjęła Gerwig w tym projekcie. Powieść Alcott momentami można uznać za „cukierkową”, więc w przypadku ekranizacji istnieje ryzyko wpadnięcia w przesadny sentymentalizm. Gerwig unika tego, mieszając dwie warstwy czasowe, które tworzą mocny kontrast: między idealizowanymi latami niewinności i ponurą teraźniejszością. Jednocześnie pozwala nam to zrozumieć decyzje, jakie nasze bohaterki podejmują i ich charaktery.
Nie byłoby to oczywiście możliwe bez nienagannego wykonania całego filmu. Kostiumy i scenografia w najmniejszym detalu przystają do epoki i różnią się w zależności od warstwy czasowej. Bohaterowie zachowują się jednocześnie odpowiednio do czasów, w których żyją, ale też współcześnie, co przybliża ich do dzisiejszego widza. Przez to cała opowieść zyskuje uniwersalnego charakteru. Pomagają w tym wiarygodnie przedstawione relacje między postaciami. Choć Ronan i Pugh zyskują najwięcej czasu ekranowego, to drugi plan również błyszczy. Timothée Chalamet w roli Lauriego estetycznie spogląda wzrokiem młodego amanta, Laura Dern roztacza dookoła siebie matczyne ciepło, nawet Meryl Streep tworzy wiarygodną postać ciotki, starej panny, ekscentrycznej i zrzędliwej, ale w gruncie rzeczy przejmującej się losami swojej rodziny.
Małe kobietki to opowieść słodko-gorzka. Jako widzowie kibicujemy siostrom i życzymy im szczęśliwego zakończenia, ale mamy też świadomość, że marzenia nie zawsze się spełniają. Życie to częste kompromisy, ale nie należy się poddawać. Greta Gerwig zdaje się to świetnie rozumieć i przedstawiać w swoim filmie. Jej adaptacja prozy Alcott to nie sztuka dla sztuki, a pokazanie, że jako młoda reżyserka Gerwig także ma coś do powiedzenia.
Dorota Żak