Jeśli oczekiwania względem jakiegoś filmu mierzyć jakością promującej go grafiki, Spencer nie miała prawa się nie udać. Plakat, który promował film na festiwalu w Wenecji nie tylko jest jednym z najlepszych, jakie dane było nam zobaczyć w ostatnich latach, lecz także idealnie oddaje ducha dzieła Pablo Larraina. Tym razem nie mamy bowiem do czynienia z monumentalną biografią, tylko z kroniką krótkiego wycinku z życia tytułowej księżnej – i to podaną w dość specyficzny sposób. Trudno ostatecznie powiedzieć, ile tu prawdy historycznej, a ile barwnej wyobraźni twórców, jednak wizja przedstawiona przez nich w filmie jest na tyle wyjątkowa, że doskonale pasuje do tak legendarnej postaci jaką była – i jest – bohaterka Spencer.

Boże Narodzenie 1991 roku. To właśnie wtedy Diana miała ostatecznie podjąć decyzję o tym, że rozwodzi się z Karolem i opuszcza rodzinę królewską. Opinia publiczna nie wie jeszcze dużo z tego, co dzieje za drzwiami Windsoru, a co potem będzie stopniowo upubliczniane: że uśmiechnięta twarz księżnej to tylko przymusowy pozór, że oboje od kilku lat uwikłani są w romanse, że poślubienie Diany przez Karola było z jego strony aktem czysto pragmatycznym i nie zawierało w sobie żadnej dawki prawdziwego uczucia. Rozpisana na trzy dni, niczym trzy akty, fabuła rozpoczyna się przyjazdem Ich Królewskich Mości do rodzinnej posiadłości Windsorów w Wigilię, kończy drugiego dnia świąt. Nie jest to jednak szczegółowy zapis wydarzeń tamtego okresu, a bardziej nieco chaotyczny zbiór epizodów ukazujących główną bohaterkę, raz samą, raz w towarzystwie pokojówek, synów czy osób z rodziny królewskiej. W Spencer nie ma klasycznej fabuły – to właściwie spektakl jednej bohaterki, z którą jesteśmy przez cały seans obserwując jej zachowania, wnikając w myśli i próbując zrozumieć ogarniające ją uczucia. Dzięki takiemu „ludzkiemu” podejściu twórcom udaje się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony zdemitologizowali oni księżną Walii (której legenda – przypomnijmy – kształtowała się przez lata: najpierw została bohaterką „ślubu stulecia”, potem – w uznaniu dla swojej działalności dobroczynnej – „królową ludzkich serc”, a w końcu postacią wręcz tragiczną, ofiarą dworu, etykiety i nachalności mediów, które pośrednio stało się przyczyną jej śmierci w wypadku samochodowym). Z drugiej strony, pomimo realistycznego przedstawienia Diany, twórcom udało się wywołać współczucie do tej postaci, mimo iż jej zachowanie często wydaje się balansować na granicy tego, co można zaakceptować i tego, co wydaje się już być wygłupem „rozkapryszonej księżniczki”.
Nasuwanie się tej drugiej interpretacji w trakcie seansu wynika z faktu, że twórcy – przez wrzucenie nas w sam „środek” historii – nie dają możliwości zapoznania się z różnymi faktami na temat wcześniejszej egzystencji księżnej w królewskim środowisku i rosnących problemów Diany. Jest nim chociażby fakt, że księżna chorowała na bulimię, przez co spożywane przez nią posiłki w dużej części lądowały potem – razem z wymiotami – w łazienkowej umywalce, co w okresie obfitych świątecznych poczęstunków było wyjątkowo dokuczliwe. Dla osób, które nie interesowały się życiem Lady Di jej zachowanie faktycznie mogło wydawać się dziwne i niezrozumiałe, zwłaszcza, że w czasie akcji filmu akty kontestacji zasad dworu i rozwój zaburzeń nękających bohaterkę osiągają apogeum. Diana przyjeżdża do pałacu i przebywa w nim kilkadziesiąt godzin będąc na skraju załamania nerwowego. Zazwyczaj nie przychodzi na wspólne poczęstunki, objadając się zamiast tego nocą w spiżarni. Nieustannie inwigilują ją wyznaczone do tego osoby z dworskiego kręgu (wszystko w celu zachowania dobrego imienia monarchii). Czuje się ogromnie samotna, nękają ją chorobliwe wizje i gwałtowne stany emocjonalne. Jest utrapieniem dla monarchii – przez to jednak, że monarchia jest utrapieniem dla niej. Portret zasad panujących w rodzinie królewskiej, jakie przedstawia nam Larrain, nie jest niekorzystny – jest bezlitosny. Tu nie ma przyszłości, a przeszłość jest teraźniejszością – mówi Diana do synów, Williama i Harry’ego. Brytyjska monarchia ma w Spencer charakter dziecięcego teatrzyku, gdzie cały scenariusz jest od dawna odgórnie ustalony, a marionetki wykonują swoje ruchy poruszane przez trzymające ich za linki Tradycję, Powagę i Obowiązek. Wszystko jest tu do bólu sztuczne i archaiczne, nie ma miejsca na jakąkolwiek samodzielność, emocjonalność czy poufałość.
Okres przerwy bożonarodzeniowej sprowadza się do serii pustych rytuałów: spożywane w ciszy wspólne posiłki, wspólne oglądanie świątecznego wystąpienia królowej, wspólne zdjęcie pamiątkowe. I mimo iż wszystko jest wspólne, nie czuć tam ani odrobiny wspólnoty. Nic dziwnego, że Diana, wychowana przecież w całkiem innym środowisku, za wszelką cenę stara się rozluźnić ten skostniały świat. Chwali suknię, w jakiej wystąpiła królowa, stara się zamienić kilka słów z nową pokojówką, próbuje sprzeciwić się tradycji strzelania do bażantów w drugi dzień świąt. Próby te w większości kończą się jednak dla niej jeszcze większym odosobnieniem i poczuciem, że świat coraz bardziej się od niej odwraca. Na łóżko ktoś podrzuca jej biografię Anny Boleyn – słynnej angielskiej królowej, żony Henryka VIII, który skazał ją na śmierć za rzekomy romans, chcąc mieć w rzeczywistości pretekst do zawarcia nowego małżeństwa. Pochodząca z rodu spokrewnionego ze Spencerami Boleyn staje się starszym o kilka wieków odbiciem Diany: uciskanej, wetkniętej w bezduszną machinę dworu kobiety nade wszystko pragnącej odrobiny wolności. Symbolem tego ucisku stają się zaś białe korale, podarowane przez Karola żonie z okazji świąt, takie same, jakie dał również swojej kochance. Akt ich rozerwania pojawia się w filmie aż dwukrotnie: pierwszy raz jako psychodeliczna wizja, drugi – jako faktyczny moment decyzji o definitywnym zerwaniu z obecną rzeczywistością.
„Baśń z tragedii” – głosi jedna z planszy początkowych Spencer. I faktycznie, całość ogląda się trochę jak mroczną baśń. Jest stary pałac osnuty mgłą z ciągnącymi się, bordowymi korytarzami przywołującymi na myśl – jak już padło w jednej z recenzji – horror Lśnienie Stanleya Kubricka. Jest sztuczny, wręcz odrealniony świat, kreowany intensywną muzyką i przygaszonymi zdjęciami, do którego wkraczają wyobrażone postacie. Jest także i bohaterka, która niczym księżniczka ulokowana w zamkowej wieży czeka na oswobodzenie z niewoli, w międzyczasie okaleczając się i z braku lepszego towarzystwa gawędząc ze starą kurtką ojca. Larrain zlepia ze sobą poszczególne sceny tworząc artystyczną mozaikę pełną wizualnych i werbalnych metafor, intensyfikuje doznania za pomocą reżyserskich sztuczek rodem z thrillera, a jednocześnie ani na moment nie spuszcza wzroku z Lady Di. Dla wcielającej się w nią Kristen Stewart, aktorki powszechnie znanej z roli nastolatki zakochanej w wampirze w serii Zmierzch, zmierzenie się z legendą jaką jest księżna Walii było ogromnym wyzwaniem – grunt, że sprostała mu w stu procentach. Diana w wersji Stewart to osoba wiecznie rozdygotana i niepewna, dźwigająca na sobie bolące brzemię ogromnej popularności, wyrzucająca z ust słowa jak niechciane świadectwa jej rozchwianej osobowości. W tej chwili Amerykanka jest najpoważniejszą kandydatką do zdobycia w przyszłym roku Oscara – jeśliby tak się stało, to rok wręczenia statuetki zbiegłby się z 25. rocznicą tragicznej śmierci postaci, którą odgrywała ona w filmie. Oprócz tego Akademia docenić może też szereg innych elementów dzieła: od wspomnianych muzyki i zdjęć, przez kostiumy, scenografię i montaż, aż po nawet scenariusz i reżyserię. Nie twierdzę przy tym, że jest to film idealny – Spencer można zarzucić wiele, chociażby fakt, że prawie dwie godziny spędzone w towarzystwie bolejącej księżnej w końcu zaczynają nieco nużyć, zwłaszcza że całość jest bardziej strumieniem świadomości niż konkretną historią. Mimo to sposób narracji obrany przez Larraina jest na tyle wyjątkowy, intrygujący i pozwalający na zanurzenie się w skrupulatnie budowaną wszystkimi filmowymi środkami atmosferę, że zwyczajnie mnie urzekł. Jeżeli więc ktoś liczył, że Spencer podejmie próbę dokładnego odwzorowania poszczególnych wydarzeń i postaci, ten pewnie srogo się na tym polu zawiódł. Jeżeli jednak zgodził się zamiast tego obejrzeć niespieszną, poetycką i emocjonalną opowieść poświęconą jednemu z najbardziej żywych mitów XX wieku, miał szansę wyjść z kina usatysfakcjonowany.
Piotr Góra
Zdjęcie: oficjalne materiały prasowe filmu