Stało się! Na ekrany polskich kin trafiła ekranizacja słynnej powieści Blanki Lipińskiej w reżyserii Barbary Białowąs – twórczyni, która zdążyła zasłynąć dyskusją wokół jej filmu Big Love i krytycznej wobec tegoż recenzji Michała Walkiewicza. Co ciekawe jednak, debata dotyczyła nie tyle samego dzieła filmowego, co tekstu krytyka, któremu reżyserka zarzucała nieprofesjonalizm, niedobory wiedzy, a nawet brak szacunku wobec twórcy filmowego, który na swój film poświęcił przecież lata, podczas gdy krytyk ,,pisze w 5 minut na kolanie” … Te i inne smaczki z owej dyskusji przyprawiają o ciarki zażenowania na zmianę z uśmiechem politowania. w tym momencie naprawdę rozumiem szkołę zabraniającą studentom szkół filmowych bronić swoich dzieł, bo ,,film powinien bronić się przecież na ekranie”. Tak silne przeżycie skłania do refleksji dotyczącej natury pracy filmowca i krytyka, a także związku między jednym a drugim.
Rzadko zdarza się łączenie tych dwóch profesji, mimo ich wspólnego zakorzenienia gdzieś w wykształceniu z zakresu historii i teorii filmu, czy dramaturgii i scenopisarstwa. Zdarza się nawet studentom filmoznawstwa nauka pracy z kamerą, aktorem, czy montażem. Dostrzec zatem można tutaj pewną jednostronność w tej relacji, bowiem studenci szkół filmowych nie uczą się raczej podstaw zawodu krytyka. Inna sprawa, że u progu lat 20. XXI wieku naprawdę każdy może zostać krytykiem i nie jest do tego konieczne nawet założenie bloga: spokojnie można pisać na swoim profilu na Facebooku czy Filmwebie. To może wpływać na zanik odwiecznego dystansu na linii twórca-widz, który obserwujemy już od ponad stu lat, wraz z umasowieniem kultury. Sztuka stała się powszechnie dostępna, a w związku z tym każdy mógł się na jej temat wypowiedzieć.
Zbiegło się to mniej więcej w czasie z wynalezieniem fotografii i filmu, a także rozwojem sztuki abstrakcyjnej i konceptualnej, więc zapewne już dawno temu wybrzmiało pierwsze ,,ee tam, też bym tak potrafił” nad obrazem Pollocka (ostatnio znów słyszalne przy okazji instalacji Comedian autorstwa Maurizio Cattelana, przedstawiającej banana przyklejonego taśmą do ściany), choć wypowiadanie takich osądów nieironicznie wymaga naprawdę znikomego obycia ze sztuką i jest raczej niespotykane. Przeciętny widz ma dziś zatem dostęp nie tylko do kultury masowej, nastawionej na zysk i rozrywkę, ale i do sztuki przez duże S – i o wszystkim może wydawać równoważne sądy.
Zmienia się przecież także kultura oglądania, platformy streamingowe z Netfliksem na czele wyparły telewizję, by powoli odciągać też od sal kinowych – widz na wyciągnięcie ręki ma do czynienia z ogromnym wyborem tytułów tak różnych jak Ojciec chrzestny, Riverdale, czy Indiana Jones. I w każdej chwili może jeden z nich wyłączyć, by przeskoczyć na kolejny, co znacznie wpływa na ,,demokratyzację” tych filmów – 149 milionów subskrybentów Netflixa z jednej strony ma na wyciągnięcie ręki dostęp nie tylko do klasyków kinematografii, ale też do najnowszych premier filmów walczących o Oscary (Irlandczyk, Dwóch papieży, Historia małżeńska, Zgubiłam swoje ciało). Z drugiej jednak strony widz traci inne aspekty oglądania premiery w kinie: od zapachu popcornu atakującego od wejścia, przejścia przez długi, ciemny korytarz, niczym w rytuale przejścia, szukania miejsca w sali po ciemku, by wraz z obcymi sobie ludźmi poświęcić 2 godziny na obcowanie z filmem. Oglądanie filmu w domu rządzi się zupełnie innymi prawami, doskonale wiedzą o tym twórcy seriali czy filmów telewizyjnych, których długość rzadko przekracza godzinę. W domu trudniej o utrzymanie uwagi widza, w domu jesteśmy mniej w kinie, a bardziej u siebie. Najlepszym na to dowodem może być przypadek Irlandczyka, filmu trzyipółgodzinnego, który w platformie streamingowej nie ma takiej siły przebicia jak w kinie. Krążył przez chwilę po internecie poradnik jak oglądać ten film jako miniserial. W takich kategoriach dziś wolimy myśleć.
Trudno jednak nie zachwycać się zaletami takiego stanu rzeczy, szczególnie z perspektywy widza, jednak znajdują się twórcy, których to oburza, na czele z Martinem Scorsese, niewątpliwym autorytetem w świecie kina, odbierającym filmom Marvela status ,,cinema”, czy tymi, którzy na (niby) wszechobecne „też bym tak potrafił” odpowiadają nieironicznie: ,,nie potrafiłbyś, okaż trochę szacunku”. Powstają zatem kontrargumenty, do tych nieistniejących (bo przecież nikt z krytykujących nie ma na myśli, że faktycznie byłby w stanie złapać za kamerę i nakręcić lepszy film), a zaostrzające tylko spór, bowiem nikt nigdy nie wynosił filmów Marvela na ołtarze kinematografii, ani nie chciał naprawdę stawać w szranki z Pollockiem. Powstaje zamiast tego ogólne przekonanie o tępocie widza, czego dodatkowo dowodzą wyniki box office’u, a koło się zamyka: twórcy dystansują się od widza i jego potrzeb, wypadając tym samym z obiegu zainteresowania szerokiej widowni. Odpowiedzią na to jest oczywiście masa dyskusji, czy to na panelach, czy to na ekranie: The Square (2017, reż. Ruben Ostlund) przedstawia świat sztuki wysokiej, rządzący się zupełnie innymi prawami niż ten prawdziwy, z którego główny bohater zostaje brutalnie zrzucony na ulicę, gdzie jest zmuszony grać według zupełnie nieznanych sobie praw, zaś na naszym podwórku Mowa Ptaków (2019, reż. Xawery Żuławski) opowiada o ludziach zawieszonych między jednym a drugim, z aspiracjami do bycia artystami romantycznymi, wielkimi, zmieniającymi świat, gdy na co dzień muszą zajmować się nauką w liceum. I o ile w The Square mamy obraz artystów istniejących poza prawdziwym światem, tworzącymi w całkowitym od niego odosobnieniu, tak Mowa Ptaków ukazuje ludzi wyłamujących się z tego schematu (albo pokazuje, że w Polsce taki się nie sprawdza).
Niemniej jednak wciąż obecny jest w Polsce kult artysty (najlepszym przykładem każda kolejna afera o Romana Polańskiego, która dowodzi, że wszystko ci jesteśmy w stanie wybaczyć, Panie Wielki Reżyserze). Polski twórca z jednej strony niedoceniany, z drugiej strony musi być obecny w telewizji i na wszelkich festiwalach, by na miano twórcy zasłużyć. Jest w centrum każdej dyskusji, bo to o nim się rozmawia, jego wizja jest przedmiotem sporu, jego odwaga by ją przedstawić, to on ryzykuje. Pewien archetyp artysty polskiego ma bardzo silne zakorzenienie w romantyzmie, bo przecież nikogo w Polsce się nie darzy większym szacunkiem niż idealistów-ofiar. A krytyka możemy cenić co najwyżej za przybliżanie nam tych dzieł, bo w naszej świadomości ta sztuka jeszcze jako taka samodzielnie nie funkcjonuje. Dużo bliższe jest nam niestety przekonanie Flauberta, mówiącego: „na starość zajmę się krytyką i wtedy w końcu mi ulży” i tym samym zdecydowanie hierarchizującego te dwie dziedziny. Ja jednak wolę trzymać kciuki, by krytyka filmowa stała się raczej „cząstką tej siły, która wiecznie zła pragnąć, wiecznie czyni dobro” – wieczną polemikę ze sztuką zamienia w sztukę samą w sobie.
Alicja Czepli