Historia nadzwyczajna kina maratońskiego

Novecento

(Wiek XX, reż. Bernardo Bertolucci)

Widzowie zatopieni w głębokich fotelach wiercą się i co rusz zmieniają pozycję. Wciąż przecierają zmęczone, wpatrzone w srebrny ekran, oczy. Strudzone umysły i zdrętwiałe ciała posilają kawą i innymi wspomagającymi napojami . Jedni z dziecięcą radością śledzą każdy, choćby najwolniejszy krok bohaterów. Inni nie dają rady i poddają się. Oto trwa pokaz filmu „olbrzymiometrażowego”, a widzowie przetrwali już 100 lat jego historii.

Po raz pierwszy fani kina z filmem  o niepokojącej długości zmierzyć się mogli w 1906 roku, gdy francuski reżyser Charles Tait stowrzył „Historię gangu Kelly’ego” trwającą niebagatelne 70 minut! Coś co dla dzisiejszych kinofilów nie stanowiłoby żadnej przeszkody, w tamtych latach było zaskoczeniem i niemałym wyzwaniem. Film Taita, zainspirowany życiem prawdziwego australijskiego bandyty, uznany został za pierwszy w historii pełny metraż. Już po premierze cieszył się niezwykłym uznaniem zarówno wśród widzów, jak i krytyków. Z początkowym budżetem około 500 australijskich funtów przekroczył box office 25 000 funtów i zyskał nie tylko sławę ale również po wielu latach międzynarodowe uznanie. Został bowiem wpisany w 2007 roku na listę Pamięci Świata UNESCO. „Historia gangu Kelly’ego” przetarła szlaki twórcom, którym 30-40 minutowy metraż nie dawał odpowiednio dużo miejsca na realizację swoich pomysłów i projektów.

Tak oto powstały filmy, które oswajały widownię z wielorolkowymi: „Les Misérables” (1909, James Stuart Blackton; 60 minut ), „Defence of Sevastopol” (1911, Aleksandr Khazhonkov, Vasily Goncharov; 100 minut),aż po „Quo Vadis” (1912, Enrico Guazzoni), czyli pierwszy film, który osiągał długość 120 minut. Przełomowym dla historii kina „olbrzymiometrażowego” okazał się „Napoléon” (1927) Abla Gance’a. Opowieść o francuskim cesarzu w version définitive trwa 9 godzin i 22 minuty. Film nagrany na 12 kilometrach i 800 metrach taśmy filmowej zasłynął jako największe i najbardziej innowacyjne dzieło ery filmów niemych, która powoli chyliła się ku końcowi. Film Gance’a okazał się rewolucyjny pod wieloma względami: szybkiego montażu, zbliżeń, ujęć z ręki, zdjęć podwodnych, a przede wszystkim użycia split screenu. Mimo znakomitego przyjęcia przez krytykę, długość taśmy filmowej musiała ulec nowemu dla kina zjawisku, którego największa „popularność” przypada na lata 80., czyli cięciom narzucanym przez studia produkcyjne, powodującym olbrzymie różnice w montażu i czasie trwania oryginalnej wersji reżyserskiej.  W tym przypadku rolę nadzorcy spełniło Metro-Goldwyn-Mayer, które po pokazach w Londynie w 1928 roku kupiło prawa do filmu i drastycznie skróciło jego czas trwania do niecałych 2 godzin. Prezentowany w takim metrażu „Napoléon” spotkał się z nienajlepszym odbiorem amerykańskiej publiczności. Sam Abel Gance również na przestrzeni lat podejmował się ponownego montażu i skracania filmu, ale swój renesans produkcja ta przeżyła dopiero w 1979 roku, kiedy to historyk kina i pasjonat Kevin Brownlow wpierw zrekonstruował, a następnie zaprezentował niemalże 5-godzinną wersję tego obrazu na festiwalu w Telluride w Colorado. Rekonstrukcja spotkała się z zainteresowaniem studia Universal Pictures i została przemontowana przez samego Francisa Forda Coppole z wykorzystaniem muzyki w wykonaniu Carmina Coppoli. Ta 4-godzinna wersja wyświetlona w 1981 roku w Radio City Music Hall zakończyła się wielominutową, głośną owacją widowni. Aktualnie najbardziej popularną i prezentowaną wersją jest 5,5-godzinny montaż Kevina Brownlowa z muzyką Carla Davisa z 2004 roku.

Out 1

(Out 1, reż. Jacques Rivette)

Lata 70 XX wieku przyniosły nie tylko odświeżoną wersję produkcji o francuskim przywódcy, ale także zupełnie nowych, przełomowych przedstawicieli „kina maratońskiego” . Pierwszym z nich było „Out 1: Noli Me Tangere” autorstwa Jacquesa Rivetta. Film ten został wyprodukowany w 1971 r., trwa niemalże 13 godzin i jest inspirowany „Komedią Ludzką” Balzaka, wielotomowym dziełem złożonym z niemal 130, zarówno skończonych, jak i nie powieści, opisujących post-napoleońskie społeczeństwo Francji. „Out 1” podzielone zostało na 8 części, z których każda trwa około 100 minut i wprowadza nowych bohaterów, których losy mniej lub bardziej się ze sobą wiążą. Jest to kino powolne i refleksyjne, wymagające od widza ogromnego zaangażowania – zarówno wtedy, gdy musi zmierzyć się z przedstawionymi w filmie przewlekłymi obrazami prób scenicznych, jak i z łączeniem luźno krzyżujących się wątków. Taka struktura równoległych do siebie wydarzeń w późniejszej historii kina jest rzeczą charakterystyczną chociażby dla „Dekalogu” Kieślowskiego. Mimo tego że powstała krótsza, 4-godzinna wersja „Out 1”, pod nazwą „Spectre”, traktowana w zasadzie jako wyróżniające się samodzielne dzieło, to 13-godzinny oryginał zdobył serca krytyków. W 2012 roku znalazł się na liście najlepszych filmów wszech czasów magazynu „Sight & Sound”. Stylistyka „slow cinema” w filmie Rivetta zdaje się być również inspirowana twórczością Balzaka. Długie ujęcia, niepozbawione błędów i potknięć aktorów są tu na porządku dziennym, jednak reżyser zaznacza, że zachował je w ostatecznej wersji umyślnie. I choć wydawać by się mogło, że „Out 1 jest dziełem technicznie nużącym, to mimo wszystko nie brakuje w nim odrobiny szaleństwa. Nagrany został na 16-milimetrowej taśmie w niestandardowej prędkości 25 klatek na sekundę. Sprawia to, że wiele projektorów nieprzystosowanych do takiego rozwiązania odtwarzając film w 24 klatkach wydłuża go dodatkowo o kolejne pół godziny… Szaleństwo niejedno ma imię.

Odchodząc zupełnie od „slow cinema”, ale pozostając wciąż w latach 70. XX wieku w kategorii filmu „olbrzymiometrażowego” nie można zapomnieć o „Novecento” Bernardo Bertolucciego. Powstały w 1976 roku, potężny dramat historyczny, opisuje zakres zmian we włoskiej polityce i społeczeństwie, które zrewolucjonizowały Włochy w XX wieku. To 5,5 godzinna intrygująca opowieść o konfrontacji rozwijających się w tych czasach komunizmu i faszyzmu, a także o kontrastujących ze sobą rolach i grupach społecznych. Oczywiście biorąc pod uwagę długość tego projektu nie mogło się obejść bez wymaganych przez studio (tym razem Paramount Pictures) cięć. Z początkowych 317 minut negocjacje zakończono na  247-minutowej wersji, dystrybuowanej w Stanach Zjednoczonych. W wielu krajach europejskich, a także Kolumbii, Pakistanie i Japonii film pokazywany był w 2 częściach. Jak udowodniła nam już historia, amerykańska, znacznie okrojona wersja uzyskała bardzo mieszane recenzje, natomiast oryginał podbił serca zarówno widzów, jak i krytyków i stał się dziełem powszechnie uznawanym za kultowe.

Satantango

(Szatańskie tango, reż. Béla Tarr)

Twórcę kontrowersyjnego „Ostatniego tanga w Paryżu” i obsypanego Oscarami „Ostatniego cesarza” pożegnaliśmy w zeszłym roku, lecz szczęśliwie dla fanów kina o niebagatelnych rozmiarach nie był on ostatnim takim reżyserem. Od lat 70. pojawili się nowi mistrzowie kina monstrualnych rozmiarów, spośród których fetowani dziś są szczególnie dwaj twórcy. Urodzeni w latach 50. na dwóch końcach świata, swoje triumfy zaczęli święcić na przełomie wieku i stali się niemal bożyszczami krytyków z całej kuli ziemskiej. Mowa oczywiście o Węgrze Béli Tarze, reżyserze „Świętego Graala slow Cinema” czyli prawie 8-godzinnego „Szatańskiego tanga” i Filipińczyku Lavie Diazie, twórcy takich gigantów metrażowych, jak „Melancholia”, „Florentina Hubaldo, CTE”, „Z tego, co było, po tym, co było” i „Kołysanki do bolesnej tajemnicy”

Szatańskie tango” nakręcone jest w czerni i bieli i oparte zostało na powieści węgierskiego pisarza László Krasznahorkaia, który jest stałym źródłem inspiracji dla Tarra. Sam tytuł filmu odnosi się do jego struktury, zapożyczonej z tanga, podzielony jest on bowiem na 12 części, które nie są w stosunku do siebie chronologiczne, tak, jak hiszpański taniec, gdzie po 6 krokach w przód następuje 6 kroków w tył. 10-minutowe travellingi kamery są w „Tangu” na porządku dziennym, a cały film składa się według reżysera z zaledwie 150 ujęć. Rytm i prędkość tego monumentalnego klasyka w błyskotliwy i trafny sposób ujął Ed Halter, amerykański pisarz i krytyk. Pisze on: „Przytłaczająco ponura twórczość Tarra sprawia, że Robert Bresson wydaje się być optymistycznym zwierzęciem imprezowym”. Przytoczony wcześniej magazyn „Sight & Sound” w 2012 roku umieścił „Szatańskie tango” na 36. miejscu listy najlepszych filmów wszech czasów.

Nie mniejszą popularnością wśród krytyków i widzów może pochwalić się Lav Diaz. W 2016 roku za „Kobietę, która odeszła” otrzymał Złotego Lwa w Wenecji, choć nie jest to pełny pokaz możliwości reżysera – film ten trwa niecałe 4 godziny. Srebrny Niedźwiedź (Nagroda imienia Alfreda Bauera) z Berlinale również w 2016 roku powędrował z kolei do ponad 8-godzinnej „Kołysanki do bolesnej tajemnicy”. 2 lata wcześniej Złotego Lamparta z Locarno przyznano 5,5-godzinnemu „Z tego, co było, po tym, co było”. Jego kino, często społeczne i silnie politycznie zaangażowane ma rzeszę oddanych fanów na całym świecie. Sam twórca poświęca się w całości produkowanym przez siebie filmom, często pełniąc rolę nie tylko reżysera, ale także scenarzysty, montażysty, producenta i operatora jednocześnie. Za rewolucyjny należy uznać cały i wciąż powiększający się zbiór twórczości tego filipińskiego reżysera. Uważa się, że na powstanie jego niepowtarzalnego stylu wpływ miały filmy rodaka, Lino Brocki, zwłaszcza „Maynila” oraz stan wojenny, którego nadużywana deklaracja nawiedza historycznie Filipiny. To obrazy społeczeństwa, otaczającego Diaza i ich historyczne tło doprowadziły do stworzenia archetypu jego bohaterów w „Kriminal” i powolnej estetyki w „Batang West Side”. Drugi z tych filmów, 5-godzinny, każdą minutę traktuje z niezwykłą pieczołowitością rejestrując nastroje i relacje Filipińczyków, oddając niezwykłą wagę wydarzeń w każdym kadrze. Oddanie się w ręce naturalnego życia bohaterów, ich mowy, mimiki i milczenia, jest tym z czego Diaz czerpie siłę i istotę swojego kina.

Kobieta która odeszła

(Kobieta, która odeszła, reż. Lav Diaz)

I tak oto dotarliśmy do teraźniejszości, kiedy to kino o wielkości Goliata, ale sprycie Dawida wciąż prężnie się rozwija i nie stawia sobie żadnych granic. Niech najlepszym tego przykładem będzie 868-minutowe argentyńskie „La Flor” w reżyserii Mariano Llinása. Monstrualna metrażowo produkcja święciła triumfy na festiwalu w Buenos Aires w 2018 roku, wyświetlana była w Locarno, Toronto, Nowym Jorku a także we Wrocławiu na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Nowe Horyzonty. Jest to intrygująca i immersyjna opowieść o kinie, uszczypliwa i trafna analiza funkcjonujących w nim gatunków i niesamowicie barwny i lekki, mimo swej długości, zbiór zaskakujących i znakomitych historii.  Keith Uhlich, krytyk magazynu „Slant” o „La Flor” pisał tak: „metasamoświadomość może łatwo być nie do zniesienia, ale Llinás nigdy nie traci poczucia zabawy i radości”. Twórcy argentyńskiego giganta pracę nad filmem zaczęli w 2009 roku i stopniowo docierali do jego zamierzonej struktury, czyli szkicowanego przez reżysera we wstępie do filmu kwiatu. Roślinę tą reprezentuje sześć epizodów, z których każdy zawiera inne pomniejsze fabuły, a ich spoiwem są występujące w nich 4 znakomite aktorki.

Choć meta tego kinowego maratonu jest już na wyciągnięcie ręki to warto zastanowić się nad jego pokrętną trasą zanim sięgniemy po medale. Czemu twórcy rezygnują z kompromisowych 120 minut seansu na rzecz „olbrzymiometrażowych” produkcji? Z pewnością motywacji jest tyle, ilu reżyserów, którzy zdecydowali się na taką walkę z czasem. Historia pokazuje jednak, że często kieruje nimi potrzeba zachowania wiarygodności konstruowanego świata. Kiedy opowiadają o całym wieku XX to naturalnym jest, że film ich trwać musi „całą wieczność”, bez względu na to, czy akcja dzieje się we Włoszech, czy na Syberii. Istotnym zdaje się być również aspekt naturalności i rzetelności w przedstawianiu społeczności i bohaterów ukształtowanych przez powolne lata zmian, tak widoczny u Diaza czy Tarra. Nierzadko podjęcie decyzji o stworzeniu wielorolkowego filmu warunkowana jest przez jego epizodyczność, bogatą strukturę, ilość zawartego w nim materiału, który jest konieczny z punktu widzenia reżysera czy to Llimasa, czy Rivetta, dla skrupulatnego omówienia tematyki. Bez wątpienia wszyscy autorzy kina o tak obszernym formacie wykazują się niezwykłą świadomością zjawisk społecznych, ludzkich emocji, rytmu w jakim toczy się życie poza srebrnym ekranem i w mistrzowski sposób przekładają tę świadomość na swój świat przedstawiony. Tworzą tym samym znakomitą iluzję fabularnego maratonu, jakim nierzadko jest nasza codzienność.

Kajetan Zgubieński