Stowarzyszenie umarłych poetów (1989, reż. Peter Weir)
Pamiętasz Siedem grzechów głównych? Pozwolisz, że przypomnę. Pycha. Chciwość. Nieczystość. Zazdrość. Łakomstwo. Gniew. Lenistwo. Są one częścią życia. Oczywiście. Wszystko zrozumiałe. Lecz zdaje się, że mamy wybór. Nie trzeba ulegać tym wszystkim sprawom. Film Davida Finchera „Seven” wybitnie udowodnił, że kroczenie tą drogą nie przynosi nic dobrego. Zatem co w zamian? Tragedia. Horror. Dekadencja. Perwersja. Poezja. Piękno. Miłość. Siedem zasad „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” można by powiedzieć.
„Sprawcie by wasze Życie było niezwykłe”
Jak Pan uważa? Czym powinien się charakteryzować dobry film? „Dobry film się powinien charakteryzować tym, że jak się siedzi na projekcji to się człowiek troszkę wzruszy albo roześmieje, a może nawet zapłaczę w jakimś momencie, a potem, jak film się skończy, to nie będzie się tego wstydził.”
Takiej odpowiedzi w programie „100 pytań do…” udzielił 25 lat temu Krzysztof Kieślowski, tytan kina europejskiego, którego ostatni film, jeden z największych w ogóle „Trzy kolory: Czerwony” uległ „Pulp Fiction”, Magnum opus Quentina Tarantino, będącemu wówczas na początku swojej kariery, w wyścigu o Złotą Palmę. Dziś autor „Wściekłych psów” ma na festiwalu w Cannes swój nowy film, a recepta naszego wspaniałego rodaka pozostaje uderzająco aktualna, wręcz ponadczasowa. Filmy Kieślowskiego przetrwały. Wciąż są oglądane na wielkim ekranie.
Obraz w reżyserii Petera Weira to właśnie takiego rodzaju dzieło. Jest w nim humor, dowcip, wzruszenia. Również potrafi, mimo trzydziestu lat od premiery, wywołać łzy. I to łzy takiego rodzaju, które się pamięta, które zostają w człowieku, mimo że przecierając później oczy, właśnie z tego wzruszenia, pozbywamy się ich bezpowrotnie. Tajemnica tkwi jednak w tym, że uczestnicząc w oglądaniu można, na użytek własny, tłumaczyć sobie w sposób dowolny dany, proponowany przez twórców obraz, pejzaż, krajobraz. To wartość przeogromna. Ruchome obrazki fikcji, które ożywają w wyobraźni oglądającego.
W tym filmie jest uchwycona niepowtarzalna ulotność chwili. Pokazywany jest świat, który odziera spod maski pozy najszczersze, najbardziej szlachetne fragmenty Życia. Nostalgia to coś fundamentalnego, co za tym idzie, najbardziej wrapującego, budzącego dyskusję. Uczestnicząc w czymś takim wstydzić się nie musimy. Nie warto się godzić na życie w cichej rozpaczy.
Stowarzyszenie umarłych poetów (1989, reż. Peter Weir)
„Chwytaj dzień!” Między innymi tymi słowami John Keating nawołuje swoich uczniów, aby korzystali z Życia jak najpełniej.
Keating, postać marzenie. W interpretacji Robina Williamsa nabiera kształtu wyjątkowego. Wzór. Mistrz. Przewodnik.
Bohater, w którego wcielił się późniejszy laureat nagrody Akademii za film Gusa Van Santa to człowiek entuzjastycznie nastawiony do Świata, do ludzi młodych, do rzeczywistości z pogranicza fantazji, marzeń, pasji.
Postać, która za pośrednictwem Robina Williamsa, wypowiada jedne z najbardziej pamiętnych kwestii w historii kina amerykańskiego. Owych kwestii, tych zapadających w pamięć, jest niemało. Można przytoczyć choćby ten fragment: „Trwa wielkie przedstawienie. I możesz dopisać wers.”
Razem z wcześniejszymi słowami Keatinga traktującymi o samodzielnym myśleniu, o tym, że to właśnie słowa i myśli mogą zmieniać Świat, o tym, że człowieka wypełniają namiętności docieramy do chwili budzącej dreszcz, wzruszenie, w końcu łzy. Szczery dowód na to jak ważne jest odpowiednie operowanie tekstem w filmie. Jedna z bardziej pamiętnych scen intymności zbiorowej w historii.
„Odważcie się ruszyć i odkryć nowy ląd”
Scena, kiedy widać sylwetki chłopców biegnących nocą w kierunku groty, gdzie odbywały się spotkania członków „Stowarzyszenia…” to przepiękna metafora pociągu do Życia, do czegoś co niezapomniane. W połączeniu z muzyką Maurice’a Jarre’a daje wrażenie uczestnictwa w rytuale przejścia, przekroczenia.
„Tylko w marzeniach człowiek może być wolny. Tak było, jest i będzie po wieki.”
Ten film ma w sobie rodzaj czarodziejskiego wdzięku. Zestawienie bohaterów w relacji uczniowie – Keating – reszta, daje w rezultacie efekt rzadko spotykany. Opowieść, zupełnie mimochodem, naskórkowo, dzieje się na oczach widza. Uczestniczymy, my oglądający, w precyzyjnym, wycyzelowanym świecie szkoły do której trafiają nowi uczniowie. Wraz z nimi nowy nauczyciel. To może być zaczynem oporu, który obserwujemy później. Nowe zjawiska mogą zostać potraktowane nieprzychylnie. Bohater Johna Hurta w filmie Davida Lyncha „Człowiek słoń” powiedział: „Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją.”
Postawy Keatinga oraz uczniów są nieakceptowane przez pozostałych w szkole. Mało tego, nawet ojciec Neila Perry’ego okazuje się nieczułym potworem w ludzkiej skórze. Jego postawa budzi największe oburzenie.
Ponad to jednak wznosi się ten pełen emocjonalizmów obraz, który okazuję się przede wszystkim cudowną historią przyjaźni, rówieśniczej, ale również międzypokoleniowej. Lekcją, która zostanie zapamiętana.
Idąc za słowami Keatinga można wywnioskować, że aby Życie było przeżyte w dobry sposób trzeba cieszyć się każdą chwilą, która została nam dana. Trzeba stawiać sobie wyzwania. Życia nie można przegapić.
Rzecz w tym, że aby przesłanie bohatera Robina Williamsa zawrzeć w swoim prywatnym świecie, trzeba wybrać drogę. Dobrze będzie, jeśli wybierzemy tę mniej wydeptaną. Nie warto płynąć z prądem. Postać Roberta Seana Leonarda mówiła: „Nie ma rzeczy niemożliwych.”
Krzysztof Ruben