Imponujące, szczere, zapadające w pamięci na długo. Właśnie takie filmy zdobyły uznanie w naszym redakcyjnym gronie. Poniższe zestawienie najlepszych filmów roku jest subiektywne, nie skupiamy się tylko na dystrybucji, a doceniamy także festiwalowe odkrycia, które – miejmy nadzieję – już niedługo zagoszczą na ekranach polskich kin. Chcecie wiedzieć, co dobrego z tego roku zapamiętała redakcja 16 mm? Lista poniżej.
Shoplifters, reż. Hirokazu Koreeda
Kino rodzinne – obrazek wytarty przez lata, przeżarty zgrabnymi interpretacjami, wizjami dyktowanymi przez kierat reżyserskich doświadczeń, prywatnych wyobrażeń, a mimo to wzbudzający podziw. Jest coś pięknego w tym, że dzięki sielance dnia powszedniego, lubowaniu się w drobnych przyjemnościach – gotowaniu, jedzeniu, spaniu, chodzeniu na zakupy, do pracy Hirokazu Koreeda stał się jednym z najciekawszych autorów kina współczesnego. Spadkobierca kameralnej strategii Yasujirō Ozu, nie serwuje przy tym żadnych flaków z olejem, nudy, emocjonalnej mielonki. Spokój Koreedy zawsze prowadzi do pytań wywrotowych: o zapotrzebowanie na empatię, zrozumienie. O kształt rodziny, której wcale nie muszą łączyć ani więzy krwi dyktowane przez geny, ani stemple, struktury i mechanizmy przebiegające po ściśle określonej linii patriarchatu. Japoński reżyser po raz wtóry udowadnia, że zamiast genealogicznych krzaczków ważniejsze są chwile spędzone razem, bliskie wydarzenia, w których każdy może czuć się ważny, otrzymując wybór i wolność w definiowaniu świata. I nawet jeśli tytułowe złodziejaszki buchną czasem ze sklepu paczkę makaronu, to nie ma w tym złych emocji. Jest tylko szczęście w nieszczęściu, najzwyklejsza radość bycia razem, której nawet niewidzialne narzędzia państwa i prawa nie są w stanie złamać. Cieszę się, że takie kino jest dziś jeszcze możliwe. Że można uwierzyć na nowo, że człowiek ulepiony został nie z błota, a z miłości.
Mateusz Demski
Roma, reż. Alfonso Cuaron
Fetowany w Wenecji, a odrzucony w Cannes za netflixowe pochodzenie, najnowszy film Alfonso Cuaróna zdążył już zawojować listy najlepszych tytułów roku, choć trafił do kin i na platformę streamingową dopiero w połowie grudnia. Reżyser po kilkunastu latach powrócił do ojczyzny i cofnął się w czasie do lat swojej młodości, tworząc dzieło głęboko osobiste. W „Romie” prywatne dramaty zostały wpisane w społeczną zawieruchę Meksyku lat 70., a w centrum filmu znalazła się cicha, wycofana Cleo. Pracująca w domu białej rodziny bohaterka przygląda się z dystansu burzliwym losom kraju i swojej pracodawczyni, jednocześnie w milczeniu przeżywając własne tragedie. Za kamerę chwycił sam Cuarón, tworząc piękne czarno-białe zdjęcia, korespondujące z przytłumioną emocjonalnością głównej bohaterki. Meksykanin składa hołd silnym kobietom, które w trudnych sytuacjach mogą liczyć tylko na siebie, nie lekceważąc przy tym wagi nierówności klasowych i rasowych, wpływających na relacje władzy między bohaterkami. Cuarón sięgnąwszy do własnej przeszłości, odnalazł w niej uniwersalne prawdy o ludzkiej kondycji i stworzył najlepsze dzieło w swojej dotychczasowej karierze.
Małgorzata Mączko
Alfonso Cuarón, portretując obraz Meksykańskiego społeczeństwa lat 70., odbywa osobistą podróż do czasów swojego dzieciństwa. Pragnę jednak uspokoić tych, którzy zwykli przesypiać lekcje historii. Reżyser ucieka bowiem od historiograficznego dydaktyzmu. Centrum opowieści o skontrastowanym społeczeństwie nie stanowią wielkie polityczne wydarzenia, lecz małe dramaty jednostek. Historię kraju, szarganego wówczas przez gospodarcze zawirowania i nasilające się w wyniku tego różnice międzyklasowe, wpisuje w kameralną historię Cleo, pracującej jako służąca w domu rodziny z klasy średniej. Ujmującą skromność jego dzieła dopełniają ascetyczne, czarno-białe zdjęcia.
Swoją narrację buduje natomiast dzięki zgrabnym metaforom i subtelnej symbolice. I tak jednym z bohaterów „Romy” jest woda – sącząca się z dzbanów, pieniąca u wybrzeży morza, czy też tworząca figlarne strużki na kamiennych uliczkach. Ratuje ludzkie życie, kiedy w pobliskim lesie wybucha pożar; czyni dzieci szczęśliwymi, kiedy mogą zanurzyć się w morzu; jej brak popycha biedotę do protestów; zaś odejście wód płodowych głównej bohaterki powołuje do życia nową istotę. Podczas gdy dla jednych jest czymś prozaicznym, dla innych stanowi bezcenny kruszec; symbolizuje szczęście i rozpacz, konflikt i pojednanie, życie i śmierć. Dzięki swojemu geniuszowi Cuarón wykłada nam swoją małą filozofię, w której zawarł całą absurdalność ludzkiego losu. Udało mu się stworzyć film krystalicznie czysty, wyważony i urzekający swoim estetycznym minimalizmem.
Dawid Dróżdż
Climax, reż. Gaspar Noe
Gdybym miała podsumować rok 2018 jednym kadrem, byłby to ten kadr:
Jeśli jednym filmem, to bezkonkurencyjny okazał się dla mnie w tym roku “Climax”.
Nie mam zamiaru tłumaczyć się z żadnego z tych wyborów (choć tak, stylistycznie niepokojąco mi się one zbiegły, ale to już sprawa dla psychoterapeuty).
Streszczanie po raz kolejny zaserwowanego nam przez Gaspara Noé tripa nie ma większego sensu, bo kto kupił bilet na seans, decydując się tym samym na połknięcie tej audiowizualnej pigułki gwałtu, ten – mam nadzieję – dał się wciągnąć w jego pulsującą konwencję i nadal po kryjomu odtwarza “Supernature” Cerrone na słuchawkach. Jeszcze niedawno wybór był prosty: tabletka niebieska lub czerwona, a teraz już nawet owocowej sangrii nie możesz być pewien! “This is the age of Climax”, nuciłyby dziś wnuki wodników z “Hair”, leżąc gdzieś w ciemnym kącie i wciągając koks. Witajcie w erze przesytu, nadmiaru, orgazmu i zjazdu.
Jedyne, czego żałuję, to że w kinie widziałam “Climax” tylko dwa razy, bo obawiam się, że na trzynastocalowym ekranie laptopa to szaleństwo zamiast wciągać, zacznie raczej irytować.
Asia Najbor
Zimna wojna, reż. Paweł Pawlikowski
Kiedy rozmawiałam z babcią przy wigilijnym stole o „Zimnej wojnie” (pierwszy raz od tylu lat wybrała się do kina i to z koleżankami z dawnego zespołu ludowego!), z błyskiem w oczach opowiadała mi o żywych kolorach swoich młodzieńczych strojów, które przypomniała sobie na sali kinowej. Chociaż cudownie wysmakowane kadry tego filmu są czarno-białe, czerwień ust i korali jest na nim wyraźniejsza niż na niejednym obrazie nakręconym i „podkręconym” cyfrowo. Może właśnie dlatego ciary nie odstępowały mojego ciała na krok, gdy obserwowałam jak rozwija się w zasadzie prosta i stara jak świat historia romansu dwojga ludzi pochodzących ze skrajnie odmiennych środowisk. Czerń nigdy nie miała tak wielu odcieni co na zdjęciach Łukasza Żala, za sprawą którego poczułam dym unoszący się w paryskich kawiarniach. Już nigdy nie wymażę z pamięci ujęcia, w którym bohater Tomasza Kota stoi plecami do lustra, w którym odbija się intensywne spojrzenie postaci Joanny Kulig, z impetem czołgu przecinające zatłoczoną salę. Opowieść o tej dwójce egoistów, których wielka duma nie pozwoli ani na szczęście, ani na przyznanie się do porażki, nie ma daty przydatności. Jest po prostu piękna. I tym pięknem zaraża tak, że pół roku po seansie wciąż nucę pod nosem „Dwa serduszka”.
Ida Marszałek
Monument, reż. Jagoda Szelc
„Monument” Jagody Szelc przekroczył granice filmu, stając się wyrazem doświadczenia pokoleniowego ludzi, których młodość przypadła na początek XXI wieku. Praktyki zawodowe grupy studentów w hotelu jak z koszmaru przypominają surrealistyczne odbicie rzeczywistości, w której każde miejsce jest już zajęte, a na nowe pokolenie nie ma już miejsca. Szelc, niczym kustosz galerii tropów nowoczesności, prezentuje widzom mozaikę, składającą się z szarości, pesymizmu i bezsensu bezpłatnego stażu. Ślepe uliczki, powtarzalność, duszność, krążenie w kółko – wszystko jest tu na swoim miejscu. Żaden inny tegoroczny film nie kontestuje zastanych norm społecznych w tak hipnotyzujący i energetyczny sposób. Jestem przekonany, że o Szelc już wkrótce będzie głośno na całym świecie – jeśli potrafi ona zrobić z dyplomu aktorskiego jeden z najlepszych filmów roku, nie wierzę, żeby istniały dla niej jakiekolwiek ograniczenia.
Bartek Tesarz
Nić widmo, reż. Paul Thomas Anderson
Reynolds Woodcock – najwyższej klasy brytyjski krawiec – twierdzi, że można niemal wszystko wszyć pod podszewkę sukni. Paul Thomas Anderson przeniósł to doświadczenie na grunt filmowy i wszył swoje najnowsze dzieło (trudno tu użyć innego określenia) pod moją skórę. Wspomnienie „Nici widmo” towarzyszyło mi podczas wszystkich późniejszych seansów w 2018 roku, pozostając faworytem.
Ten film jest jak koronka. Należy przyglądać mu się pod mikroskopem, aby dostrzec jego subtelność, zagłębić w jedwabne opowieści, wsłuchać w aksamitny szept bohaterów. Wymaga pełnego oddania – dokładnie tak jak miłość Reynoldsa i Almy. Krawiec mógłby sporządzić na papierze szkic ich uczucia, wykreślić irytujące mlaski podczas śniadań, zmierzy wartość kobiecej figury w jego domu, pracowni i sypialni. Bohaterka jednak ratuje się przed jego zblazowanym spojrzeniem. Sięga po niecodzienne metody, które stanowią także siłę tego filmu, nie pozwalając mu na popadanie w ckliwy banał.
„Nić widmo” to najbardziej erotyczny film 2018 roku, pomimo braku ani jednej sceny łóżkowej. Arcydzieło, które wymyka się konwencjom kina kostiumowego, przy jednoczesnym zachowaniu wszystkich jego atutów (te suknie…te wnętrza…). Dodatkowo oferuje możliwość spędzenia ponad dwóch godzin z Danielem Day-Lewisem, niekwestionowanym królem aktorskiej Metody.
Basia Marmuszewska
Siedzący Słoń, reż. Hu Bo
Jak sprawić żeby prawie czterogodzinny film stał się perłą chińskiego kina i jednym z ulubieńców widowni Nowych Horyzontów? Jak stworzyć historię z niezwykle trudnych i posępnych przeplatających się wątków, tak żeby wyłuskać z nich dojmujący przekaz? Jak wreszcie ulepić z wiarygodnością bohaterów wyrzutków, pokrzywdzonych, zmęczonych, siedzących w miejscu? Zdaje się, że trzeba – jak nieodżałowany Hu Bo – przelać na papier swój własny gniew i cierpienie.
Jego „Siedzący słoń” rozpoczyna się niczym spokojna i refleksyjna opowieść, poddająca analizie życie kilku stłamszonych bohaterów. Emerytowany ojciec dowiaduje się od swojego syna, że jego miejsce jest w domu starców, młoda dziewczyna żyje w ciągłym konflikcie z samotną matką, chłopak jest nękany w szkole, a szef lokalnej mafii musi zmierzyć się z samobójstwem przyjaciela do którego sam się przyczynił. Ich narastająca furia doprowadza do tego, że marzą o ucieczce z miasta i odwiedzeniu słynnego, wiecznie siedzącego… słonia. Tak jakby chcieli, przejrzeć się w jego zasiedziałości, zrozumieć kim są i wstać ze swoich miejsc. Jak w lustrze.
Hu Bo oprócz niezwykle emocjonalnej warstwy, która wywołuje ten gniewny rodzaj wzruszenia, złość na otaczającą bohaterów rzeczywistość, odwzorowuje wiernie społeczno-kulturowy krajobraz dzisiejszych Chin. Obnaża ich szarugę (nie tylko w zdjęciach), wytyka rodakom ich rodzinne przywary i wspiera tych, którzy tej pomocy potrzebują. Nie Berlinale, nie Nowe Horyzonty i nie wariackie cztery godziny sprawiły, że uważam „Siedzącego słonia” za najlepszy film roku. Ale osobistość i prywatność emocji i scen, które Hu Bo zamieścił na swojej ostatniej taśmie filmowej.
Kajetan Zgubieński
Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, reż. Martin McDonagh
O trzech bilbordach mówiło się dużo w kontekście zeszłorocznej gali oscarowej, bo wydawała się pewnym faworytem. Spójrzmy: brudny klimat południa, w którym za prezydentury Trumpa ponownie odżywają tendencję segregacji rasowej i izolacji od bogatszej części kraju, doborowa obsada aktorska (chociaż oni akurat przygarnęli swoje statuetki) czy nośny temat. Bardzo nośny. Film McDonagha ma coś jeszcze – łączy dramat z komedią, operuje pięknymi kadrami. Dodatkowo psychopatyczny Sam Rockwell nadaje całemu obrazowi nutkę szaleństwa. A Frances McDormand to klasa sama w sobie. Bezkonkurencyjna w swojej kategorii. Nic dziwnego, że „Trzy billboardy…” wydawały się przeznaczone do oscarowego triumfu, wieszczono jej spektakularny sukces, lecz skończyło się tylko na połowicznym – nagrodach dla aktorów. Najważniejszą otrzymał Benicio del Toro za „Kształt wody”. Szkoda. „Trzy billboardy…” były najbardziej wyrazistą produkcją, która zasługiwała na więcej.
Mateusz Słowik