„Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego – polski kandydat do Oscara – została uznana za najlepszy film 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Niewątpliwie o tym filmie napisano już wszystko. W tegorocznym konkursach pokazano jednak kilkanaście premierowych tytułów, którym bacznym okiem przyglądali się nasi redaktorzy. Oto najlepsze tytuły tegorocznej Gdyni.
7 uczuć, reż. Marek Koterski
Zeszłoroczny konkurs główny na festiwalu w Gdyni obfitował w młodzieńczą energię, pasję, ideę stworzenia czegoś świeżego w polskim kinie. Do głosu doszło nowe pokolenie, które poprzez swoje debiuty dało widowni nadzieję na nadejście zmiany i różnorodności w rodzimej kinematografii. W tym roku sytuacja się odwróciła, a swoje najnowsze filmy pokazali starzy wyjadacze, z których, w moim mniemaniu, tylko jeden wyszedł obronną ręką. „7 uczuć” Marka Koterskiego pokazało w sobie więcej energii oraz pomyślunku niż nowe dzieła Zanussiego, Kondratiuka i Bajona razem wzięte.
W swojej najnowszej produkcji, Koterski po raz pierwszy zwraca swoje neurotyczne zwierciadło w stronę dzieciństwa i dorastania, wraz ze wszystkimi ich wadami czy zaletami. Reżyser skupił się na środowisku szkolnym, w którym dostrzega miejsce rozpadu dziecięcego szczęścia w kontakcie z hegemonicznym światem dorosłych. Prawdopodobnie dlatego w rolach dzieci obsadził kwiat polskiego aktorstwa, z genialną Gabrielą Muskałą na czele. Nie przyznanie jej statuetki za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową uznaję za jedną z wielu kompromitacji tegorocznego jury.
Lingwistyczna strona scenariuszy Koterskiego jeszcze nigdy nie była tak dopracowana, a brawura dialogów, składających się z nerwowych powtórzeń, dziecięcych powiedzonek i przysłów głaszcze ucho widza. Mógłby to być najlepszy film w karierze reżysera, gdyby nie przesadni dydaktyzm finału i obsadzenie swojego syna w roli młodego Adasia Miauczyńskiego. Warto to jednak przeboleć choćby dla „dziecięcej” inscenizacji „W pustyni i w puszczy”, podczas której Kasia Figura ujeżdża jako Nel Tomasza Karolaka, w roli jednego z garbów wielbłąda.
Bartek Tesarz
Monument, reż. Jagoda Szelc
Po znakomitym zeszłorocznym debiucie Jagoda Szelc od razu przystąpiła do realizacji następnego projektu na przekór klątwie, która ciąży nad drugimi filmami młodych twórców. W ten sposób powstał „Monument” – dyplom studentów wydziału aktorskiego łódzkiej szkoły filmowej. Reżyserka (lub reżyserzyca) po raz kolejny tworzy film, którego odbiór zbliżony jest do uczestnictwa w rytuale. Opowieść o grupie studentów odbywających praktyki w obskurnym hotelu z niezmierzoną ilością pięter stanowi pretekst, aby znów wejść pod skórę widza, zaniepokoić go dźwiękiem, uwieść turpistycznym obrazem. Szelc przedstawia świat brudny, w którym prym wiodą pierwotne, ludzkie instynkty. Znaczenia ciągle narastają, przemieniając znajdujący się na terenie hotelu postument w tytułowy monument. O ile „Wieża. Jasny dzień” stanowiła pewien konstrukt, który w finale ulegał dekonstrukcji, o tyle „Monument” w ostatnich scenach zdaje się przywracać widzowi kontrolę nad filmem. Można się kłócić, czy słusznie reżyserka tłumaczy doświadczenie, którego właśnie byliśmy świadkami. W moim odczuciu to końcowe ustanowienie pewnych ram pozwala głębiej wniknąć w jego strukturę. Jagoda Szelc po raz kolejny zaryzykowała. I za to ma mój wielki szacunek.
Basia Marmuszewska
Kler, reż. Wojciech Smarzowski
To zdecydowanie najgłośniejsza premiera tegorocznego festiwalu. Każdy z nas czasem musi przejrzeć się w krzywym zwierciadle, w którym wyraźniej, niż na co dzień, widzimy nasze wady. Wojtek Smarzowski takie lustro podstawił pod nos Kościołowi, czyli instytucji, która z polskim życiem społecznym związana jest niemal od samego początku. Było jasne, że sama dyskusja na temat filmu, będzie przybierać wymiar bardziej ideologiczny, niż artystyczny. I to jedna z pierwszych cech „Kleru” – bazowanie na zaangażowaniu społecznym, stosowanie „kija”, aniżeli „marchewki”. Smarzowski nie sili się na subtelność, za to wpuszcza widza na rollercoaster’a, który z każdą minutą filmu nabiera prędkości. Pod względem aktorstwa film jest mistrzowski – Braciak, Jakubik i Więckiewicz (mimo, że wspólnie nie występują na ekranie zbyt często), dają tak równy popis umiejętności, że na myśl przychodzi słynne trio z „Ziemi obiecanej”. A nad naszymi duchownymi czuwa rewelacyjny Gajos, o którego klasie aktorskiej można by mówić godzinami. „Kler” to film, który płynie na ogromnej fali emocji, która ogarnęła teraz społeczeństwo w relacjach z kościołem. Czas pokaże, jak daleko sięgnie ta fala. Iczy nie rozbije się przy pierwszym podmuchu wiatru.
Mateusz Słowik
53 wojny, reż. Ewa Bukowska
Debiutancki film Ewy Bukowskiej, inspirowany historią Grażyny Jagielskiej, to nad wyraz autentyczna korespondencja wojenna z niezwykle emocjonalnego konfliktu. Konfliktu, który nie toczy się w Afganistanie czy w Kongo, ale w psychice żony oczekującej na powrót męża-dziennikarza z frontu. Polem bitwy są tu świetnie urzeczywistnione codzienne czynności – dom, dzieci, praca. Natomiast pociskami, bolesne i niezliczone doniesienia medialne z krajów ogarniętych wojną. Moździerze i ciężka artyleria, to niezręczne spotkania z przyjaciółmi, kolejne przerwane lub głuche telefony od męża. Piekło każdej z kolejnych wojen odciska wyraźne piętno na niezmiennie znakomitej w głównej roli Magdalenie Popławskiej. Świat dookoła niej zaczyna przypominać pobojowisko, mieszkanie staje się schronem, kuchnia okopem. Ciągła tęsknota i strach przenoszą jej psychikę w strefę wymiany ognia, a „53 wojny” portretują ten stan znakomicie. Te stopniowo przyspieszające wizualne i dźwiękowe wariacje pochłaniają widzów niczym zespół stresu pourazowego i prowadzą do szokującego finału. Film, który zdecydowanie warto zobaczyć, żeby przynajmniej po części zrozumieć koszmar „wojny domowej”.
Kajetan Zgubieński
Zabawa, zabawa, reż. Kinga Dębska
Nowy film Kingi Dębskiej oglądało się szczególnie ciekawie, mając w pamięci reportaż, który ukazał się w Tygodniku Powszechnym miesiąc przed festiwalową premierą filmu. „W przypadku mężczyzny uzależnienie to diagnoza, w przypadku kobiety – ocena moralna” – powyższe motto artykułu unosiło się nad filmem polskiej reżyserki. To równolegle historie trzech kobiet zmagających się z problemem alkoholowym – wysoko postawionej pani prokurator (Agata Kulesza), szanowanej pani ordynator (Dorota Kolak) i młodej dziewczyny (Maria Dębska). Tym samym reżyserka odsłania inną stronę alkoholizmu – tego na obcasach, w pełnym makijażu i w spódnicy, a także w todze czy kilcie lekarskim. „Zabawa, zabawa” pokazuje wielkomiejski alkoholizm XXI wieku, gdzie uzależnienie nie wyklucza wizerunku idealnego życia za dnia. Dębska ukazuje w swoim filmie momenty krytyczne w historii każdej z kobiet, kiedy alkohol wychodzi z ukrycia i wdziera się do sfery publicznej głównych bohaterek. „Zabawa, zabawa” to obok „Kleru” Smarzowskiego najbardziej zaangażowany społecznie tytuł tegorocznego konkursu głównego. Tyle że Dębska – w przeciwieństwie do Smarzowskiego – nie potrzebuje grubego zakreślacza, żeby pokazać w czym tkwi problem.
Łukasz Kiełpiński
Nina, reż. Olga Chajdas
Tytułowa bohaterka to kobieta w średnim wieku, która ze względu na problemy zdrowotne nie może zajść w ciążę. Wraz z mężem postanawia poszukać surogatki. Niespodziewanie między kobietą a kandydatką na matkę dziecka rodzi się silna więź. Olga Chajdas ogołaca rzeczywistość z ponurości, zaś Ninę pozbawia strachu przed samą sobą. Pełnometrażowy debiut reżyserki to kolejny, obok “Fugi” Agnieszki Smoczyńskiej, film tegorocznej Gdyni, próbujący ująć liminalny etap w życiu bohaterki, który kształtuje nowy archetyp współczesnej kobiety – uniezależnionej od mężczyzny, konwenansów kulturowych i “uwikłań” płciowych. Zuchwała artystka wszystko to zawiera w historii, która wydawałoby się dla wielu kręgów mogłaby być oburzająca. Miłość dwóch kobiet jest tylko pretekstem do zainicjowania rewolucyjnego dyskursu na temat dyskryminacji osób LGBT, a właściwie… braku dyskryminacji. Chajdas przedstawia świat, w którym człowiek o odmiennej orientacji seksualnej nie jest skazany na stygmatyzację, a homoseksualizm nie jest postrzegany jako wiodąca cecha osobowości. Powoduje to, że po seansie tego zmysłowego dzieła przeżywamy dysonans poznawczy, uświadamiający nam skalę problemu współczesnego społeczeństwa, w którym nadal dochodzi do przejawów nietolerancji wobec mniejszości, nie tylko seksualnych. “Nina” to jedno z gdyńskich odkryć, a na tegorocznym drzewie festiwalowych rozmaitości w zestawieniu z dobrze znanymi nam przekwitłymi już robaczywkami, okazała się rarytasem raczącym nas smakiem nieznanym i intrygującym.
Dawid Dróżdż