Wajda była kobietą

4

Nie chcę pisać o matronach polskiego kina. Jeśli już, to o jego małolatach. 

Chociaż w efekcie usytuuję się pewnie gdzieś pomiędzy.

Początkowo miałam względem tego artykułu całkiem ambitne plany – tak jak wszyscy, chciałam zaprezentować swój nietuzinkowy punkt widzenia i stworzyć kompilację filmów, których nikt nie zna: w końcu dziewuchy o dziewuchach kręcą, dziewuchy o dziewuchach piszą, więc to #girlspower domaga się komentarza.

Niestety, niedługo potem przyszło mi wyjaśniać pojęcia, wybierać autorki i tytuły; już po kilkudziesięciu napisanych słowach zorientowałam się, że temat gdzieś umyka, a ja gubię się w truizmach, że miotam się nieporadnie od reżyserzycy do reżyserzycy, próbując znaleźć między jedną a drugą jakikolwiek – oprócz polskiego pochodzenia – związek. W poszukiwaniach tej magicznej nitki, która poprowadziłaby mnie do kłębka wypełnionego sensownym materiałem, zapędziłam się w naprawdę dziwne rejony Internetu, obejrzałam prawdziwie dzikie krótkie metraże, po których nieraz czułam miks rozśmieszenia i żenady. Mimo tych poświęceń, tekst nadal nie układał się w wymarzoną całość, więcej: nie układał się w żadną całość. Po dwóch dniach podobnych męczarni kapitulowałam, myśląc – no dobrze, być może to kosmos wysyła mi sygnały, a skoro trudzę się ja, to tym bardziej z udręki padnie czytelnik.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko porzucić płonne nadzieje o stworzeniu wiekopomnego artykułu i ratowanie się formą rozbudowanego felietonu, szkicu.

A zatem Kino Dziewuch. Kino Kobiet. Kobiece Kino.

A może w formie pytań, które mogłyby sobie postawić na tę potrzebę młode reżyserzyce: kim jesteśmy (jako przedstawicielki pokolenia Y), dokąd zmierzamy (w naszej filmowej twórczości), skąd pochodzimy (co nas ukształtowało).

553501_1.1Body/Ciało (2015, reż. Małgorzata Szumowska)

Należałoby zacząć od niezręczności samego pojęcia polskie kino kobiece. Już na samo brzmienie tej zlepki słów mam ochotę grzecznie pożegnać się i wyjść – na przykład z seansu – bo przywodzi mi na myśl (zresztą niesłusznie) sentymentalizm, małostkowość i mrożącą krew w żyłach problematykę: a to odkrywania własnej seksualności (np. „Białe małżeństwo” Łazarkiewicz), a to aborcji (np. „Nic” Kędzierzawskiej), a to potrzeby niezależności (np. „Teraz ja” Jadowskiej). W tych tematach oczywiście nie ma nic złego, wręcz przeciwnie – trafna, feministyczna wypowiedź jest w podobnych  kwestiach jak najbardziej wskazana, ale, na Boga, nigdy nie patrzmy na nie tak zwanym czułym kobiecym okiem, jeśli oczywiście chcemy być traktowani poważnie, bo ryzyko jest zbyt duże. Nie krytykuję tych filmów, przytaczając je tutaj raczej jako ilustrujący moją myśl przykład. Chcę tylko powiedzieć, że sposób artystycznej wypowiedzi od lat 90. zmienił się i nie wszystkie z utrzymanych w podobnym klimacie dzieł przetrwały próbę czasu, nieco już trącąc myszką zarówno w formie, jak w wymowie. Matrony polskiego kina współczesnego, stanowiące siłę napędową rodzimej kinematografii, już od kilku dekad – nie sposób wymienić tu wszystkich, ale to na przykład Barbara Kędzierzawska, Magdalena Łazarkiewicz, Joanna Kos-Krauze, Kinga Dębska czy Magdalena Piekorz (a ponad nimi wszystkimi góruje oczywiście nestorka filmowego rodu – Agnieszka Holland, oraz nieco już zakurzona Barbara Sass) – decydowały o kształcie kobiecego dyskursu, w wielu wypadkach funkcjonującego niestety gdzieś na marginesie oficjalnego obiegu kinowego. Analizy ich twórczości zapełniają Internet. Można na nie trafić  także w periodykach filmowych lub – już dla naprawdę wnikliwych – tak zwanej literaturze fachowej  (wiem, bo sama sprawdzałam i do tych tekstów odsyłam).

Żeby jednak sprawiedliwości stało się zadość, wypada przyznać, że przemiany, które obserwujemy obecnie, zbudowane zostały na solidnych podwalinach postawionych przez wyżej wymienione panie. To one przetarły szlak, na którym teraz mogą hulać do woli reżyserzyce z pierwszych stron gazet, czyli tryumfujące na festiwalach 3xS: Szumowska, Smoczyńska i Szelc. Silne, kreatywne, aktywne, solidarne, zdolne, odważne, nieszablonowe, młode i krwiste (w tym miejscu można swobodnie kontynuować dodatnie synonimy, zapewniam, że nadal będą trafne).  Kusi, aby do tego zestawienia dorzucić jeszcze kilka mniej osłuchanych nazwisk: Annę Zamecką, reżyserkę mocnego dokumentu “Komunia” (w ogóle polskie dokumentalistki radzą sobie świetnie, wystarczy zerknąć na werdykty Krakowskiego Festiwalu Filmowego w ostatnich latach), Annę Jadowską i jej “Dzikie róże”, albo autorki świetnych krótkich metraży: Aleksandrę Terpińską (i jej docenione w Cannes “Najpiękniejsze fajerwerki ever”),  Paulinę Skibińską (niepokojący “Obiekt” o rewelacyjnej warstwie dźwiękowej; film niby krótki i niepozorny, a jednak maniakalnie powraca się do niego myślami), Renatę Gąsiorowską (animacja “Cipka”, której tematyka jest równie dosadna, co sam tytuł). Mamy też na tym lokalnym podwórku pozytywnie kojarzoną dzięki “Sztuce kochania” Marię Sadowską oraz Katarzynę Rosłaniec, od której wspomnienia, przepraszam za to od razu, nie mogłam się powstrzymać – w końcu jednym “szatan każe tańczyć”, innym kręcić filmy, a jeszcze innym pisać ironizujące felietony.

Jak widać trochę tego jest.

z21024297V,Kadr-z-filmu---Komunia----fot--materialy-prasowe-Komunia (2016, reż. Anna Zamecka)

Wiadomo – los kobiety w biznesie filmowym przypominał zawsze raczej twardy orzech do zgryzienia niż bułkę z masłem. Najwyraźniej widać to chyba teraz, kiedy wywlekane są wszelkie możliwe brudy, a media wypełniają informacje o #metoo, relacjach z czarnych protestów, komentarzach dotyczących licznych afer Harveya Weinsteina i jeszcze liczniejszych Polańskiego.

To szansa dla kobiet.

Dla dziewuch.

Szansa, bo nigdy nie było dla płci pięknej w branży filmowej tyle miejsca, które zresztą same sobie wywalczyły. „Głos kobiet słychać w kinie coraz głośniej” – miała powiedzieć Szumowska podczas gali otwarcia tegorocznej krakowskiej OFF Camery i jest to wiadomość krzepiąca. Doczekaliśmy miłych czasów, kiedy filmy Polek nie dość, że należą do ścisłego mainstreamu, to jeszcze zgarniają kolejne prestiżowe nagrody na najróżniejszych festiwalach, dając  obywatelom liczne powody do dumy, a to się, jak wiadomo, ceni  (nawet wtedy, gdy wizerunek Polski jest w nich co najmniej dyskusyjny, jak chociażby w nagrodzonej w Berlinie  “Twarzy”). “Córki dancingu”, “Body/Ciało”, “Pokot” – kto nie kojarzy tych tytułów? No właśnie. Bilans ostatnich sukcesów polskich artystek nie pozostawia wątpliwości – the time is up to nie pusty frazes, także w kraju nad Wisłą. Grupowe wystąpienie reżyserzyc podczas tegorocznego Kina na Granicy w  Cieszynie, które wyprzedziło marsz kobiet w Cannes, tylko potwierdza tę tezę. Podobnie zresztą jak hasła programowe nie tak odległych w czasie festiwali: łódzki Transatlantyk w 2017 roku przebiegał pod hasłem #siłakobiety, a podczas tegorocznej edycji Off Camery w Krakowie zastanawiano się nad różnicami pomiędzy kinem kobiecym a kinem kobiet. Zresztą, w odbywającym się tam konkursie o nazwie “Wytyczanie drogi”, w którym przyznawana jest nagroda dla pierwszego bądź drugiego filmu danego reżysera, połowę uczestniczek stanowiła właśnie płeć piękna.

Nic dziwnego zatem, że w tym roku główny laur zgarnęła w nim młoda wieszczka oniryzmu Jagoda Szelc.

A z Jagodą Szelc mam problem, który mnie bardzo gryzie, jednak i tak uznałabym ją za naczelną reprezentantkę “dobrej zmiany” (ale takiej prawdziwie dobrej), a jej wizję sztuki za jedną z najciekawszych na lokalnym podwórku. Wiem, wiem – wypowiedź na temat tego debiutu postawił sobie za cel chyba każdy krytyk – recenzent – widz w tym kraju, a z zebranych komentarzy można by już stworzyć małą antologię. A to niedobrze. Bo nagradzana wszem i wobec “Wieża. Jasny dzień” jest filmem, któremu służą niedopowiedzenia. Choć osobiście do dzieła świeżo upieczonej absolwentki łódzkiej filmówki podchodzę z rezerwą, traktując już nieco opatrzone, złowieszczo szumiące drzewa i snującą się po łąkach demoniczną kobietę dopiero jako obietnicę prawdziwego post-lynchowsko para-lanthimosowego (a jak!) apokaliptycznego odjazdu, który tutaj wydaje mi się wciąż zbyt asekuracyjny, jakby Szelc dopiero badała nieoswojony z takimi psychodelicznymi klimatami lokalny, polski grunt. Po seansie czułam niedosyt i czekam, aż reżyserzyca w kolejnych produkcjach (jej nowy film “Monument” ma mieć swoją premierę jeszcze w tym roku) odleci w prawdziwie złowieszcze krainy, oczywiście zabierając w tę wyprawę nieprzygotowanego na szok widza.

Jak bardzo piękna wydaje się być wizja posiadania nadwiślańskiego Von Triera w kobiecym ciele?

Podpowiem – olbrzymio, onieśmielająco, wręcz niewyobrażalnie.

wiec5bca-2Wieża. Jasny dzień (2017, reż. Jagoda Szelc)

Tym bardziej, że kierunek ciemnej prowincji kraju, opuszczonych kaplic, wyczuwalnej w powietrzu katastroficznej metafizyki jest zaskakująco właściwy, bo to wbrew pozorom właśnie w takich miejscach lęki i obawy polskiego społeczeństwa, na co dzień wypierane albo formułowane aż nazbyt dosłownie, mogą być wyrażone najtrafniej. Szelc doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Nie bez powodu nasuwa mi się tu skojarzenie z Dorotą Masłowską, która w jednym z ostatnich wywiadów podkreślała, że na wiele aspektów polskiej rzeczywistości można narzekać, ale jednego nie powinno jej się odmawiać: pełnego sprzeczności społeczeństwa (a raczej – narodu przepełnionego tytułowymi  “wieżami“ nieporozumienia, które wyrastają między ludźmi jak grzyby po kwaśnym, śmierdzącym smogiem deszczu) dostarczającego artystom zastraszającą wręcz różnorodność tematów. Choć ona sama tworząc, podąża inną ścieżką niż Jagoda, myślę, że i tak mogłyby sobie zgodnie przybić piątkę: obie to dziewuchy o wyraźnej wizji, które nie zgadzają się na  artystyczne kompromisy.

Korzystając z okazji, dodam jeszcze dwa zdania o innych filmach Szelc, bo wszyscy tak tylko o tej “Wieży” i “Wieży”, a mało kto wie, że online dostępny jest także inny materiał jej autorstwa, dokumentalny “Spacer” z 2015 roku. Ten piętnastominutowy krótki metraż to tytułowa wędrówka za ukraińskim dezerterem, który właśnie zbiegł z walk w Donbasie, a śledzony zza pleców przez kamerę, szuka spokojnego miejsca, by opowiedzieć ekipie filmowej swoją trudną historię. Choć specyfika dokumentu jest zupełnie inna, to nawet w tej formie można już wyczuć klimaty szczególnie pociągające młodą autorkę: nastrój tajemnicy, grozy, oraz jakaś bliżej nieokreślona, złowroga niejednoznaczność moralna.  Znamienny jest też wcześniejszy “Taki pejzaż”, nagrodzony na Camerimage Złotą Kijanką w 2013 roku, w którym ów nieuzasadniony niepokój jest wyczuwalny jeszcze wyraźniej, zwiastując to, co zostanie potem rozwinięte w fabularnym debiucie.

Czas wrócić jednak do punktu wyjścia i skończyć ten korowód dygresji: wszystko to, aby zaledwie naszkicować mapę współczesnego kina kobiet w tym kraju, które dopiero teraz domagałoby się spersonalizowanego rozwinięcia, nie tylko na przykładzie Jagody Szelc. Ale być może aspekty, których nie mogę tu uchwycić, są właśnie najpiękniejszymi cechami kina tworzonego obecnie przez panie: ta jego rozpiętość i nieprzewidywalność, różnorodność, energia, ten potencjał, którego kierunku nie sposób wyznaczyć, ani tym bardziej poddać generalizacji – czy to właśnie nie jest najciekawsze dla nas, odbiorców?

Asia Najbor