Andrzej Jakimowski (fot. Adam Rostkowski)
Dzisiaj bieda nie polega na tym, że chodzi się w łachmanach, umiera z głodu czy choruje na szkorbut. Łatwiej jest zlekceważyć taką biedę. Łatwo powiedzieć: „wziąłby się do pracy”, a przecież część z tych osób choruje, niektóre pobierają rentę i nie mogą podjąć pracy, zaś inne nie mają obok siebie drugiej osoby, która zasiliłaby budżet rodzinny – mówi Andrzej Jakimowski, reżyser i scenarzysta filmu „Pewnego razu w listopadzie”.
Mateusz Demski: „Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy…”. Czy portretując zamieszki 11 listopada 2013 roku na ulicach Warszawy, nie odniósł pan wrażenia, że te słowa i symbole powoli tracą na znaczeniu? Nie wydaje się panu, że Polacy coraz częściej wycierają sobie nimi gębę?
Andrzej Jakimowski: Nie pamiętam, aby uczestnicy marszu śpiewali hymn, ale za to 11 listopada na ulicach Warszawy pojawiają się setki flag. Flaga jest dzisiaj bardzo łatwym nabytkiem, kupuje się ją na ulicy za dwadzieścia złotych, jak odpustowy balonik. Nawet chuligan, który w czasie zamieszek bezkarnie ukryje swoją twarz pod kominiarką, może wymachiwać flagą narodową do woli. W „Pewnego razu w listopadzie” pokazujemy jednak coś jeszcze bardziej przykrego. W jednym z dokumentalnych ujęć, które wykonaliśmy w czasie pamiętnego marszu w 2013 roku, zza flagi narodowej wyłania się flaga z celtyckim krzyżem. Znaki wywodzące się z tej samej symboliki w czasie wojny zdobiły hitlerowskie pojazdy pancerne. Dla warszawiaków, a wśród nich są wciąż Powstańcy, taki znak to szczególnie przykry widok. Młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają na marsz z całej Polski nie znają historii i nie rozumieją, że maszerują po ulicach, na których dosłownie nie ma skrawka ziemi wolnej od krwi ludzi wymordowanych przez hitlerowców. Rozwinięcie w Warszawie choćby jednej flagi z celtyckim krzyżem, obraża ludzi, których rodziny zostały zdziesiątkowane w czasie wojny.
No właśnie – panu udało się uchwycić to zachwianie wartości. Od razu przypominają się jeszcze biało-czerwone flagi z zaciśniętą pięścią. Policja patrząca na akty wandalizmu z dystansu. Trudno znaleźć bardziej wymowne obrazy.
To prawda, że razem z ekipą skróciliśmy dystans i zbliżyliśmy się do tych ludzi na odległość wyciągniętej ręki. Mogliśmy zobaczyć wtedy ich spojrzenia, ale jak pan słusznie zauważył, widzieliśmy również reakcję, czy też jej brak ze strony policji. Niestety, przez mniej więcej pół godziny służby w żaden sposób nie reagowały, trzymając się w bezpiecznej odległości od środka zamieszek, do których doszło przed czterema laty w okolicy squatu Przychodnia. Tym samym między tak zwaną „strażą marszu”, a pozycją zajętą przez policję powstała strefa bezprawia, gdzie chuligani mogli poczuć się bezkarnie i zaatakować grupę squatersów. Nie mam pojęcia jak mogło dojść do takiej sytuacji. Mogę jedynie przypuszczać, że wspomniane pół godziny zostało przeznaczone na komunikację między szczeblami policyjnej i urzędniczej hierarchii. Niemniej w czasie wymiany tych informacji mogło dojść do prawdziwej tragedii. W razie podpalenia zabarykadowany squat był całkowicie odcięty od ewentualnej pomocy straży pożarnej.
Ważne, że do tego nie doszło. Jednak mimo wszystko, po czterech latach, pan zdecydował się przypomnieć o tych gwałtownych zdarzeniach. Dlaczego?
Obrazy, które zarejestrowaliśmy wracały do mnie przez długi czas i nie dawały mi spokoju. Tak naprawdę nie potrafiłem uwolnić się od tych emocji. Wtedy też narodziła się idea filmu, która oprócz obrazu marszu zakładała ukazanie szerszego społecznego tła, które zaobserwowaliśmy w śródmieściu Warszawy. Kiedy zebraliśmy pełną dokumentację wyłonił się z niej o wiele szerszy kontekst, obejmujący realia, w których przyszło żyć mieszkańcom tej dzielnicy – squaty, opuszczone kamienice, eksmitowane domy, bezprawie szerzące się na policyjnych komisariatach. A było to jeszcze przed ujawnieniem afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. Połączenie tych tematów i opowiedzenie o nich wspólnie pozwoliło ukazać obraz stolicy, który daje do myślenia o współczesnej Polsce, Europie, a nawet o świecie i czasach, w których żyjemy.
Pewnego razu w listopadzie (2017, reż. Andrzej Jakimowski)
A skąd to bezprawie na policyjnych komisariatach w pana filmie? Można znaleźć odzwierciedlenie tych brutalnych incydentów w rzeczywistości?
Niestety takie są realia. Wystarczy zrobić szybki przegląd prasy. Od wielu lat pojawiają się liczne wzmianki o pobiciach na komisariatach, w tym także o przypadkach śmiertelnych. Nie jesteśmy państwem, w którym prawo jest szczególnie przestrzegane, a zwłaszcza wobec osób, które są bezbronne i nie mają wsparcia ustosunkowanej rodziny czy najlepszych adwokatów.
„Pewnego razu w listpadzie” to opowieść o jeszcze innych bezbronnych – eksmitowanych, ludziach wyrzuconych na bruk. Kiedy jechałem na nasze spotkanie, przeczytałem w metrze informację Urzędu Miasta Warszawy, mówiącą o 20 tysiącach mieszkań oddanych warszawiakom i 17 tysiącach wyremontowanych pustostanach. To dość optymistyczna wizja w porównaniu z tym, co oglądamy w pana filmie.
Oczywiście, że na takich danych opiera się polityka promocji miasta, ale „dorobek” ostatnich lat – niezależnie od rządów poszczególnych opcji – ukazuje, że wiele osób zostało usuniętych z kamienic i wyrzuconych na bruk. Koniec kropka. Nic na to nie poradzimy. I to nie są wcale małe liczby. Zresztą, to dużo szersze zjawisko niż śródmieście Warszawy i nie dotyczy tylko utraty mieszkań. Według badań dotyczących sytuacji osób żyjących na granicy minimum socjalnego, w okresie poprzedzającym 2013 rok około sześćset tysięcy ludzi przeszło pod tę kreskę – określoną ścisłymi parametrami statystycznymi. Tacy ludzie nie są widoczni na ulicach, nie obnoszą się ze swoją biedą, przeciwnie ukrywają ją, bo wstydzą się jej. Dzisiaj bieda nie polega na tym, że chodzi się w łachmanach, umiera z głodu czy choruje na szkorbut. Łatwiej jest zlekceważyć taką biedę. Łatwo powiedzieć: „wziąłby się do pracy”, a przecież część z tych osób choruje, niektóre pobierają rentę i nie mogą podjąć pracy, zaś inne nie mają obok siebie drugiej osoby, która zasiliłaby budżet rodzinny. Na krytyczną postawę wobec takich rodzin znajduję tylko jedno określenie – znieczulica.
Pewnego razu w listopadzie (2017, reż. Andrzej Jakimowski)
A jak jest z pana mamą, której dedykował pan ten film? Wspominając o niej, miał pan na myśli odniesienie do tych tematów?
Nie, jednak film ma swojego cichego bohatera, który jest wzorowany na postaci bezdomnej kobiety, która jesienią zrezygnowała z miejsca w schronisku tylko dlatego, że nie chciała porzucić psa przygarniętego z ulicy. Zbierając dokumentację, natknąłem się na wiele podobnych przypadków. W schroniskach dla bezdomnych jest miejsce dla ludzi, nie ma jednak miejsca dla ich zwierząt, co zresztą nie jest winą samych ośrodków, ale oddaje kondycję naszej cywilizacji – opieka nad bezdomnym psem czy kotem jest ponad miarę naszych możliwości, jeśli właściciel psa czy kota też jest bezdomny. Moja matka opiekowała się bezdomnymi psami. Wszystkie psy w moim domu były przygarnięte z ulicy.
Wielokrotnie zaznaczał pan, że nie chciał zrobić filmu politycznego czy interwencyjnego. Oglądając „Pewnego razu w listopadzie” można jednak odnieść wrażenie odwrotne. O jakich emocjach opowiada zatem Andrzej Jakimowski?
Interesują nas uczucia ludzi, brutalne starcie wartości. Pokazujemy drastyczne materiały, które są zdjęciami dokumentalnymi. Użycie takich obrazów wymaga surowej poetyki, w której nie ma miejsca ani na polityczne, ani społeczne, czy też psychologiczne dialogi. Wolimy spojrzeć prawdziwym ludziom w oczy, poczuć ich konkretne emocje, niż owijać sprawę w bawełnę i wdawać się w utarczki słowne. To lepiej wyraża dramat, o którym opowiadamy. Ten dramat nie jest ideologicznie skomplikowany, jest bardzo prosty. I wstrząsający. Obserwujemy zatem chłodnym okiem codzienne życie bohaterów, zanim znajdą się w centrum zdarzeń w tym dniu narodowego święta. To rysuje pewien pejzaż społeczny, ale bez konieczności publicystyki. Tak samo, jak pejzaż wiejski można szkicować bez wnikania w geologię.
Ale jak się panu wydaje, czy sytuacji, w której Polak staje naprzeciw Polakowi można zapobiec? Można przemówić do rozsądku osobom, które z jednej strony tatuują na piersi swastykę, a z drugiej owijają się flagą z symbolem Polski Walczącej w dniu 11 listopada? Czy to w ogóle możliwe?
Mój film nie daje żadnych odpowiedzi, nie mówi, co należy robić czy co się zdarzy, ale mimo wszystko jest skierowany w przyszłość. W ostatniej scenie moi bohaterowie uwięzieni w obleganym przez chuliganów squacie, podobnie jak my wszyscy, oczekują na to, co będzie dalej – za chwilę a także w perspektywie najbliższych lat. Czas pokaże.
Rozmawiał: Mateusz Demski
Andrzej Jakimowski – reżyser, scenarzysta, producent. Urodził się w 1963 roku w Warszawie. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim i reżyserię na WRiTV Uniwersytetu Śląskiego. W latach 90. tworzył filmy dokumentalne. Jego debiut fabularny „Zmruż oczy” (2003) otrzymał nagrody na festiwalach w Mannheim, San Francisco, Soczi, Gdyni oraz cztery Polskie Nagrody Filmowe. Jego drugi film fabularny „Sztuczki” (2007) otrzymał ponad 30 nagród na międzynarodowych festiwalach, m.in. w Wenecji oraz FIPRESCI Prize w Bratysławie, a także Złote Lwy w Gdyni oraz Polską Nagrodę Filmową za Najlepszą Reżyserię. W 2009 roku był polskim kandydatem do Oscara. Jego trzeci film fabularny „Imagine” (2012) miał premierę na festiwalu w Toronto. „Pewnego razu w listopadzie…” to najnowszy film reżysera.