Ubierzcie brązowe spodnie!

1Deadpool (2016, reż. Tim Miller)

Deadpool
Kanada, USA 2016
reż. Tim Miller
scen. Rhett Reese, Paul Wernick
wyst. Ryan Reynolds, Morena Baccarin, Ed Skrein

Sezon superbohaterski rozpoczęty! W tym roku otwarł się jednak wyjątkowo. Na pierwszy ogień nie poszły bowiem epokowe starcia Batmana z Supermanem i Iron Mana z Kapitanem Ameryką, ale swoista czarna owca uniwersum Marvela. Czarna owca, która, przynajmniej pod względem kasowym, już okazała się czarnym koniem.

Deadpoola nie zaprosiłby na imprezę nie tylko odpowiedzialny Kapitan Ameryka, ale też wyluzowany Iron Man. Nie zaprosiłby go pewnie nawet brutal Punisher. Wbrew wysiłkom filmowego Colossusa nie sądzę też, żeby Profesor X naprawdę chciał mieć tego zawodnika w swojej drużynie. Trudno się im wszystkim dziwić, „Pyskaty Najemnik” to kawał chama, rozmiłowany w przemocy socjopata, nieprzewidywalny psychol i, co być może najgorsze, chorobliwy gaduła, który złośliwą paplaniną wyprowadziłby z równowagi świętego. Gdyby przyszło nam naprawdę przebywać w jego towarzystwie, sami wpakowalibyśmy kulę w tę niezniszczalną łepetynę. Oglądanie jego wyczynów na ilustrowanych kartach albo kinowym ekranie to jednak zupełnie co innego.

Niesławny rysownik Rob Liefeld (uznawany często za najmniej utalentowanego komiksowego twórcę w historii) i niezły scenarzysta Fabian Nicieza wymyślili Deadpoola jako kopię Deathstroke’a, genialnego płatnego zabójcy z konkurencyjnego świata DC (zachowali nawet nazwisko Wilson, zmienili tylko imię ze Slade na Wade!). Kolejny raz w historii Marvela to, co zaczęło życie jako zrzynka szybko nabrało jednak indywidualności. Z wyszczekanego złoczyńcy Deadpool stał się najbardziej stukniętą postacią tego wydawnictwa, a jego krwawe przygody – parodią superbohaterszczyzny, zwłaszcza w jej popularnym w latach 80. i 90. brutalniejszym wydaniu. Zdolność do regeneracji po każdym możliwym urazie zaczęła służyć za pretekst dla makabrycznych gagów, zaś głównym przejawem zaburzeń psychicznych bohatera stała się świadomość własnej fikcjonalności pozwalająca mu regularnie rozbijać „czwartą ścianę” i łamać prawa logiki.

Powiedzieć, że przeniesienie tak specyficznego i mało familijnego anty-herosa na ekran było ryzykowne, to nic nie powiedzieć. Sam pomysł mainstreamowej produkcji komiksowej o kategorii wiekowej wyższej niż PG-13 to dziś dla hollywoodzkich producentów gwarantowany stan przedzawałowy. Pierwsza próba przybliżenia Deadpoola w złagodzonej i zmodyfikowanej formie dokonana w X-Men Geneza: Wolverine (2009, reż. Gavin Hood), okazała się, podobnie jak cały film, spektakularną klęską. Prawa do tej postaci pozostały jednak w rękach odpowiedzialnej za niewypał wytwórni Fox, w odróżnieniu od filmowego studia Marvel nienawykłej do eksperymentów. Nic dziwnego, że projekt produkcji skupionej na Deadpoolu i ukazującej go z całym szalonym dobrodziejstwem tkwił w próżni przez sześć lat.

deadpool-movie-imageDeadpool (2016, reż. Tim Miller)

Wbrew tym wszystkim znakom ostrzegawczym okazało się, że warto było czekać. „Regenerujący się Degenerat” zawitał do kin z soczystą kategorią R, z obficie tryskającą posoką oraz dosadnym i metafikcjonalnym humorem. Prawdę mówiąc, ten ostatni element budził we mnie najwięcej obaw. Ogromnie łatwo było tu przedobrzyć, żarty mogły okazać się zbyt suche, zbyt wysilone, zbyt hermetyczne albo zbyt kloaczne. I momentami takie są. Jednak przez zdecydowaną większość czasu są nadspodziewanie udane, jakimś cudem ani niesmaczne grepsy, ani popkulturowe aluzje nie stają się, mimo swojego natężenia, męczące dla widza. Twórcy wykazali się inwencją obejmującą cały przekrój różnych rodzajów komizmu, od klasycznego slapsticku (a chwilami splatsticku), przez kreskówkowe chwyty po stand-upowe pyskówki.

Film równie dobrze wypada jako fantastyczne kino akcji. Uczynienie przemocy brutalniejszą kontrastuje z uosabianym przez bohatera absurdem równie udanie jak w komiksie, a walkom i strzelaninom nadaje charakteru oraz kopa, jakiego zaczyna brakować choćby w sadze o Avengersach. Deadpool ma jeszcze inny element, którego brak jest bolączką opowieści o Iron Manie i spółce: wyrazisty czarny charakter. Grany przez Eda Skreina Ajax, czy może raczej Francis, to sadystyczny skurwiel jakich mało. Od dawna za zgon żadnego filmowego „paskudnika” nie trzymałem kciuków tak mocno. Równie miłą niespodzianką okazał się występ dwójki drugoplanowych X-Menów. To, co mogło być pretekstowym cameo mającym przypomnieć, do którego ekranowego uniwersum przynależy Deadpool stało się nie tylko sporym źródłem komizmu, ale też generalnie jednym z najlepszych elementów produkcji. Zmuszeni robić za sidekicków czerwonego wariata szlachetny Colossus i mrukliwa Negasonic Teenage Warhead kradną każdą chwilę na ekranie.

Najmilszym zaskoczeniem jest dla mnie jednak przedziwna szczera emocjonalność Deadpoola. Wbrew całej zgrywie i cynicznemu przebijaniu superheroicznego balona nasz bohater nie do końca żartuje, kiedy określa swój film jako „opowieść o miłości”. Tak jak niewyparzony język i oszpecona facjata Wade’a Wilsona skrywają w gruncie rzeczy dobre serducho (niektóre komiksowe wątki, na przykład toksyczna relacja ze Ślepą Al, zostały złagodzone, ale Deadpool również tam pokazywał, że ma swój kodeks moralny i współczucie nie jest mu obce), tak film pod łamanymi kośćmi i żartami o pierdzeniu ukrywa momenty szokująco wręcz poważne i niegłupie. Mimo że końcowe przesłanie wybrzmiewałoby tysiąc razy mocniej, gdyby okaleczoną partią była kobieta, mimo że poważne akcenty są natychmiast kontrapunktowane jakimś dowcipem – i tak jest tu więcej serca, niż w wielu poważnych, patetycznych komiksowych produkcjach. Może nawet więcej, niż w nadchodzących superbohaterskich eposach, na które wszyscy stawiają.

Łukasz Grela