Magia trwa!

1Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015, reż. J.J. Abrams)

Dzisiejsze kino zdecydowanie nie cierpi na brak wielkich superprodukcji. Nie cierpi też na brak wieloczęściowych sag ani współczesnych mitologii. Wiele z nich jest bardziej efektownych, bardziej rozbudowanych i bardziej pogłębionych niż Gwiezdne wojny. Mogłoby się wręcz wydawać, że trylogia Władca Pierścieni czy franczyza Marvela pokonały gwiezdną epopeję w jej własnej grze.

Kiedy jednak na kinowym ekranie znowu pojawił się napis „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, a przed moimi oczami rozwinął się klasyczny screen crawl, miałem dreszcze i musiałem odganiać ochotę uszczypnięcia się: „To się naprawdę dzieje? Naprawdę oglądam Epizod Siódmy?”. Z całym szacunkiem, ale tak „cielesnej” i dziecięcej (bardziej racjonalni/zrównoważeni powiedzą „infantylnej”) reakcji nie wywołują we mnie młodzieżowe sagi, komiksowe adaptacje, Dr Who, Star Trek ani dzieło życia Petera Jacksona. Nie, to jest zjawisko jedyne w swojej kategorii.

A przecież kosmicznemu eposowi można sporo zarzucić. Odległa galaktyka wydaje się chwilami mniejsza niż jeden kontynent z Gry o tron. Metafizyka jest tu nieporównywalnie płytsza niż u Tolkiena czy Lewisa. Jako historia o dorastaniu i podroży bohatera seria ustępuje Harry’emu Potterowi, o Czarnoksiężniku z Archipelagu nie wspominając. Sama czwarta część filmowych Igrzysk śmierci powiedziała o wojnie więcej, niż wszystkie Gwiezdne W O J N Y razem wzięte. Skąd więc taka, nomen omen, moc tej opowieści, magia wyczuwalna nawet w najsłabszych epizodach? Nie wiem i myślę, że docieczenie tego byłoby zadaniem na osobną, długą analizę. Najważniejsze, że ta magia jest w Przebudzeniu Mocy jak najbardziej żywa, więcej, jest silniejsza niż we wspomnianych czarnych owcach, epizodach I i II!

2Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015, reż. J.J. Abrams)

Tak jak już pewnie zewsząd słyszeliście, J.J. Abrams nie zawiódł. Epizod VII to kontynuacja godna swojego miana i powrót do klimatu Starej Trylogii. Nie trafiamy już na monumentalny Coruscant, pełen politycznych intryg, ale obracamy się w mniej przytłaczających, kosmicznych „zadupiach”, wśród bohaterów starających się przetrwać w walce z potężniejszym przeciwnikiem. Akcja nie pędzi na złamanie karku, wszystko jest bardziej kameralne, sceny mocniej wybrzmiewają (oczywiście jak na standardy takiego widowiska). CGI nie przytłacza swoim natężeniem, w wielu scenach ustępując miejsca cudownie staroświeckiej animatronice.

Oczywiście nieco racji mają ci, których Przebudzenie nie przekonało i w powyższych zabiegach dostrzegli bezczelne „łaszenie się” do starszych fanów. Mają też niestety rację, mówiąc, że wielu widzów dało się ponieść nostalgii na tyle, że nie zauważają znaczących wad filmu. Wątpliwości budzić powinien przecież sam scenariusz, będący swoistym remakiem Nowej nadziei (1977, reż. George Lucas), przenoszący obecny w całej sadze motyw wiecznego powrotu na zbyt dosłowny poziom. Aluzje do epizodów IV – VI są w większości udane (niektóre, jak dialog szturmowców o T-17, wręcz doskonałe), jest ich jednak stanowczo za dużo. Wątki polityczne Nowej Trylogii bywały bełkotliwe, ale nie usprawiedliwia to przegięcia w drugą stronę i kompletnego braku wyjaśnienia politycznego tła Epizodu VII. Tym bardziej, że na jego przybliżenie wystarczyłoby dosłownie parę zdań.

Wszystkie te mankamenty ustępują jednak znowu przed cielesnymi reakcjami, przed radochą godną ośmiolatka, kiedy na ekran wkraczają Han i Chewie, przed dreszczami, jakie wywołuje wizja Rey, kulminacyjna rodzicielska konfrontacja czy ostatnia scena, zawieszona jak żadna wcześniej w całej sadze. Radochą i dreszczami, które były takie same podczas drugiego seansu!

3Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy (2015, reż. J.J. Abrams)

Co ciekawe większość z tych „dreszczowych” motywów to te, w których Abrams podjął największe ryzyko. Urwana końcówka dla niektórych może być zgrzytem albo wręcz rozbawić „brakiem puenty”. Główny czarny charakter rozbija i pogłębia dotychczasowy obraz diabolicznych Sithów (których jedyną słabością jest pycha), przy okazji otwierając jednak złośliwcom pole do sprowadzenia go do figury „emo nastolatka”. Bez względu na to, czy te zabiegi przemówią do Was tak, jak do mnie czy wręcz przeciwnie, są najlepszym dowodem, że J.J. miał większe ambicje niż tylko „jazda na nostalgii”.

Bez względu na to, co będziecie myśleć o konkretnych rozwiązaniach, czy Przebudzenie wgniecie Was w fotel czy zupełnie rozminie się z Waszymi oczekiwaniami, jednego mi nie wmówicie – nie powiecie, że nie jesteście ciekawi, co będzie dalej! Nie umiem stwierdzić, skąd się bierze siła i unikalność Gwiezdnych wojen, ale mam wrażenie, że jeszcze długo nie przeminie.

Łukasz Grela