W połowie lutego na ekrany polskich kin wchodzi wyjątkowa czarna komedia Kebab i Horoskop w reżyserii Grzegorza Jaroszuka. Absolwent Szkoły Filmowej w Łodzi udowodnił już jak barwnie można pokazać najnieszczęśliwszych bohaterów w dyplomowych Opowieściach z chłodni, które zostały docenione m.in. na festiwalach w Locarno i Sundance. Czekając na premierę Grzegorz Jaroszuk opowiada o pierwszych reżyserskich doświadczeniach i początkach swojej filmowej drogi w rozmowie z Barbarą Rusinek.
Barbara Rusinek: Dlaczego wybrałeś zawód reżysera?
Grzegorz Jaroszuk: Chyba go nie wybrałem. Często chodziłem do Kina Iluzjon. Pierwszy raz poszedłem tam na Jesienną sonatę i mimo, że nie lubię filmów Bergmana, właśnie po tym pokazie zacząłem niemal codziennie bywać w kinie. Przez 3-4 lata siedzenia w Iluzjonie, oglądałem mnóstwo filmów a w mojej głowie powoli wykluwał się pomysł zostania reżyserem. Potem trzy razy zdawałem do PWSFTviT, do skutku.
BR: Usłyszałeś jakiś komentarz już po tym jak zostałeś przyjęty?
GJ: Niewiele z tego dnia pamiętam. Cała rozmowa egzaminacyjna polegała na tym, że jak ktoś zadał jakieś głupie pytanie to, mimo respektu wobec komisji, musiałem mega głupio odpowiadać i udowodnić, że nikogo się nie boję. Na tym polega ten egzamin. To show, które nie sprawdza żadnych umiejętności, bo i tak to w Szkole student ma nauczyć się robić filmy. Nie ma jasnych kryteriów. Komisji chodzi wyłącznie o to, żeby wyprowadzić zdającego z równowagi. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego mnie akurat wtedy przyjęli. Wydaje mi się, że to trochę przypadek.
BR: Co po zakończeniu studiów może robić absolwent reżyserii, oczywiście poza dążeniem do realizacji pełnometrażowego debiutu?
GJ: Można robić bardzo różne rzeczy. Jestem selekcjonerem na festiwalach, przez jakiś czas pracowałem np. przy Weekendowym Magazynie Filmowym, robiłem też niskobudżetowe reklamówki. Praca przy reklamie też wymaga absolutnego poświęcenia, ale jeśli to film ma być najważniejszy, trzeba skupić się tylko na tym. W tej chwili nie da się wyżyć wyłącznie z robienia filmów, więc w międzyczasie robię mnóstwo rzeczy. Ostatnio napisałem scenariusze do spotów społecznych o wyborach. Teraz piszę scenariusz do animacji. Mój dyplom (Opowieści z chłodni) utwierdził mnie w przekonaniu, że chociaż mogę i muszę robić coś poza reżyserowaniem fabuł, to są pewne granice. Jak trafi się reklama masła, to zrobię reklamę masła. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Jeśli jednak dostanę scenariusz filmowy, który mi się nie spodoba, to go nie zrealizuję – nawet dla kasy. Po Szkole trzeba podejmować jasne decyzje i dążyć do celu.
BR: Opowieści z chłodni to był dobry start, żeby przejść z etapu etiud do pełnometrażowego debiutu. Myślisz, że szkoła była niezbędna do tego, żebyś mógł robić filmy?
GJ: Myślę, że tak. Zaczynając studia wiedziałem, że chcę robić filmy, ale nie wiedziałem co to znaczy. Część ludzi uważa, że to nie ma w ogóle sensu, żeby studia w szkole filmowej trwały 5 lat, a moim zdaniem to dobrze, że nie są krótsze. To są lata, które można w stu procentach wykorzystać, jeśli tylko się potrafi. Przychodząc do Szkoły mogłem sobie jedynie mgliście wyobrażać jakie filmy chciałbym robić. Przez ten czas obraz się wyostrzył. Pod koniec studiów nie zrobiłem sobie jakichś tam Opowieści z chłodni tylko po to, żeby był dyplom. Zacząłem robić je już na samym początku studiów, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. To był proces, który musiał trochę potrwać.
BR: Czy fakt, że Opowieści z chłodni miały w ogóle szansę zaistnieć na międzynarodowych festiwalach to zasługa PWSFTviT czy efekt pracy Twojej producentki, Weroniki Czołnowskiej?
GJ: Na pewno Weronika miała wpływ na promocję Opowieści…, ale najważniejszą pracę wykonała Krakowska Fundacja Filmowa, nie Szkoła. Przez te 3 lata wiele się zmieniło jeśli chodzi o wysyłanie filmów studenckich na festiwale, więc nie chcę mówić jak to teraz w Łodzi wygląda, ale fakt, że Opowieści z chłodni pokazywane były w różnych miejscach na świecie, jest zasługą Fundacji.
BR: Jak wpłynęła na Ciebie praca na planie dojrzalszych reżyserów?
GJ: Już sam wyjazd na plan Wenecji Jana Jakuba Kolskiego stanowił wyzwanie. To był mój pierwszy plan profesjonalny w dodatku bardzo duża produkcja, wymagająca wyjazdów i wielotygodniowych zdjęć nocnych. W ogóle nie można tego porównywać do pracy przy etiudach studenckich. Wróciłem z poczuciem, że robienie filmu jest przerażające. Zobaczyłem, jak mój profesor – doświadczony reżyser – musi stykać się z tak wielką machiną produkcyjną.
Plan Małgośki Szumowskiej był czymś zupełnie innym. Skończyłem szkołę, byłem w stanie odłożyć pierwsze przerażenie planem filmowym na bok i skupić się na obserwowaniu tego, jak pracuje reżyserka. Moje zadania były różne, od zwijania kabla, po szukanie pana z wąsami albo trójki dzieci o blond włosach mieszkających w okolicy. Jako asystent musiałem robić to, co na bieżąco było potrzebne. Mocno zapadło mi w pamięć, jak zaobserwowałem, że czasem na planie scena rozpisana na przykład na dwóch chłopców po prostu nie idzie i trzeba coś z nią zrobić, zmienić albo wyrzucić. Wcześniej myślałbym, że trzeba ją męczyć, aż się uda. Udział w realizacji W imię… pozwolił mi odkryć, że jeśli dana scena długo nie wychodzi to znaczy, że jest zła i nie należy jej kręcić. Niby logiczne, ale jeśli zestawi się taką myśl z całą machiną planu oraz presją, że trzeba zrealizować film, to podjęcie decyzji „wyrzucamy tych chłopaków i bierzemy dwie staruszki” nie jest wcale łatwe. Taka zmiana może uratować reżysera przed brnięciem w bezsens i sprawić, że scena zrobi się naprawdę fajna. Trzeba mieć jednak dużo siły, żeby w ogóle przyznać, że coś co wcześniej się wymyśliło, jest złe. Odkryłem to dzięki Szumowskiej, bo ona ma tę siłę i potrafi takie decyzje podejmować.
BR: Z Małgorzatą Szumowską i producentką Agnieszką Kurzydło spotkałeś się jeszcze przed współpracą przy W imię…, to one zaproponowały Ci napisanie scenariusza filmu pełnometrażowego?
GJ: Tak, spotkaliśmy się jeszcze przed Opowieściami z chłodni. ING organizował konkurs, dzięki któremu dostałem kasę na zdjęcia do Opowieści…. Szumowska była tam jurorką i po konkursie zaproponowała razem z Agnieszką Kurzydło, żebym napisał dla nich treatment. Spodobał im się, więc złożyliśmy wniosek o dofinansowanie developmentu.
BR: Czy Szumowska i Kurzydło próbowały Ci coś sugerować przed napisaniem treatmentu?
GJ: Nie, miałem wolną rękę. To był eksperyment, takie luźno rzucone „zaproponuj coś”.
BR: Wykorzystałeś wtedy pomysł, który miałeś już w głowie czy stworzyłeś całkowicie nową historię?
GJ: Na pierwszym spotkaniu miałem scenę początkową, kiedy Kebab poznaje się z Horoskopem i opis postaci. Opowiedziałem im to co miałem i tak się zaczęło. Miałem napisać scenariusz na pełen metraż i napisałem.
BR: Jak na młodego reżysera to mówisz o swoich przygotowaniach do debiutu z niesamowitą lekkością. Twoi współpracownicy powtarzali, że Ty i John Magnus Borge, (operator) dla którego to też był debiut, byliście bardzo precyzyjnie przygotowani do zdjęć. Co zaskoczyło Cię na planie?
GJ: Oj, milion drobnych rzeczy! Kiedy widziałem pierwszą próbę każdej kolejnej sceny myślałem sobie – „co to jest?” (śmiech).
BR: Czy czułeś w nastawieniu ekipy bądź własnym, że to jest już coś całkowicie innego, bo stajesz się „pełnoprawnym” reżyserem a nie studentem?
GJ: Mnie najbardziej przerażała ilość pracy. Zaczęliśmy od zdjęć nocnych i już trzeciej nocy byłem absolutnie przekonany, że zaraz umrę, po prostu nie dam rady psychicznie ani fizycznie. To wrażenie minęło, ale myśl, że robię film pełnometrażowy była obecna w mojej głowie do końca. Na szczęście znałem większość ekipy z innych planów, więc nie musiałem kogokolwiek do siebie przekonywać. Pozytywną różnicą pomiędzy Kebabem… a etiudami, które wcześniej robiłem, był fakt, że nie musiałem rozpraszać się sprawami organizacyjnymi. Mogłem robić tylko to, co do mnie należy.
BR: Wspomniałeś wcześniej o tym, czego nauczyłeś się u Szumowskiej, czy na swoim planie też odkryłeś, że to co napisałeś w scenariuszu, podczas zdjęć okazało się złe?
GJ: Tak. Najbardziej jaskrawym przykładem jest scena kursu „jak być superbohaterem”. W scenariuszu było siedmiu uczestników, na planie stopniowo rezygnowałem z kolejnych statystów, aż zostało dwóch. Było też kilka innych zmian częściowo wynikających z moich spostrzeżeń, ale też z rozmów z aktorami. Razem z Andrzejem Zielińskim stwierdziliśmy, że Szefowi wystarczy tylko jeden stały rekwizyt, chociaż miało być ich wiele. Podobnie było z kostiumami Kebaba, jego przemiana miała bardziej rzucać się w oczy, ale na przymiarkach uznaliśmy, że to nie przejdzie.
BR: Jakie były reakcje aktorów tuż po przeczytaniu scenariusza?
GJ: Raczej pozytywne, nie musiałem ich przekonywać do postaci. Zabawne było jak Andrzej Zieliński uznał, że zanim w ogóle wypowie się, czy jest zainteresowany, chciałby spotkać mnie osobiście. Tak naprawdę chciał mnie sprawdzić, bo nie był pewny, czy autor takiego scenariusza nie jest wariatem. Przekonał się, że nie jestem i bardzo szybko załapał cały klimat. To bardzo mi pomogło, bo Andrzej był motorem działań. Miałem na planie super doświadczonych i profesjonalnych aktorów. Ja wiedziałem, co chcę zrobić, a oni mi wierzyli i byli spokojni, co mnie się też udzieliło.
BR: Spotkałeś się wcześniej z tym, że widzowie filmu albo czytelnicy scenariusza nie rozumieli Twojego poczucia humoru?
GJ: Pamiętam, że kiedy pokazywałem Kolskiemu kilka pierwszych scen Opowieści z chłodni przerwał i zapytał „dlaczego oni grają jakby mieli zaraz umrzeć?”, ja go uspokoiłem mówiąc „tak ma być”. Po zobaczeniu całości przekonał się, że to rzeczywiście ma sens.
BR: Ze współpracownikami i profesorami miałeś szansę bezpośrednio skonfrontować wrażenia. Jak chciałbyś żeby reagowali widzowie po seansie Kababa i Horoskopa?
GJ: Chciałbym, żeby powiedzieli, że ten film jest smutny. Żeby znaleźli w moich bohaterach coś takiego co sprawi, że im również będzie smutno. Oczywiście chodzi też o to, żeby w pewnych momentach się śmiali, ale zależy mi na pewnej równowadze. Humor to bardzo dobre narzędzie, ważne jednak, do czego i jak go użyć. Ja akurat wykorzystuję humor po to, by trochę widzów zasmucić, ale nie kwestionuję tego, że można używać go tak jak robią to twórcy Jasia Fasoli. Ci widzowie Kebaba…, z którymi do tej pory rozmawiałem, byli smutni.
BR: Czyli cel osiągnięty!
GJ: Tak jest, chyba lepiej że jestem szczery. Tym bardziej, że premiera będzie w okolicy walentynek. Przykro mi z powodu paru odwołanych randek.