Grzechy główne kina gejowskiego

1

Listy od nieznajomego (Snails in the Rain)
Izrael 2013, 82’
scen. i reż. Yariv Mozer, zdj.
Shahar Reznik, wyst. Yoav Reuveni,
Moran Rosenblatt, Yariv Mozer

Listy od nieznajomego Yariva Mozera obnażają wszystkie największe problemy współczesnego kina gejowskiego. Przesadna ckliwość melodramatycznej historii, obsesja nieustannego erotyzowania umięśnionego męskiego ciała, posługiwanie się wciąż tymi samymi, do granic możliwości startymi, kliszami w budowaniu portretu psychologicznego postaci to jedynie kilka spośród grzechów Mozera.

Może jednak zamiast pochylać się nad wszystkimi potknięciami twórców filmu, które można wymieniać niestety bez końca, warto spojrzeć na sposób, w jaki została zarysowana postać głównej bohaterki – Noi czy jak ukazano pragnienia homospołeczne wśród młodych Izraelczyków wcielonych do wojska zapewne ze względu na pierwszą intifadę (akcja filmu została osadzona w 1989 roku).

To właśnie w zasygnalizowanym jedynie kontekście społeczno-historycznym Izraela zawiera się wszystko, co najciekawsze w ukazanej opowieści. Noa (Moran Rosenblatt) mieszka ze swoim chłopakiem, Boazem (Yoav Reuveni), w Tel Awiwie. Stereotypowe wyobrażenie o Izrealu, czego dowodził w swoim dokumencie Undressing Israel:​ Gay Men in the Promised Land Michael Lucas, od razu podsuwa widzom europejskim obraz silnie religijnego, zastraszonego nieustanną wizją wojny społeczeństwa, które nie jest tolerancyjne wobec osób homoseksualnych i kultywuje patriarchalną dominację mężczyzn. Nic bardziej mylnego, szczególnie w odniesieniu do słynącego ze swojego liberalizmu Tel Awiwu. Mimo że akcja filmu została osadzona pod koniec lat 80. – co tłumaczy istnienie „pikiet” w jednym z parków, czyli wieczornych schadzek mężczyzn chcących uprawiać seks, charakterystycznych głównie dla ery przed emancypacją, rozwojem internetu i powstaniem oficjalnych klubów gejowskich – próżno szukać w Listach od nieznajomego scen ukazujących homofobię społeczeństwa.

Zamiast tego, za sprawą retrospekcji, powracamy z bohaterem do czasów, gdy odbywał służbę wojskową, i podglądamy towarzyszy walki biorących wspólny prysznic lub masturbujących się przed zdjęciem dziewczyny zawieszonym na ścianie drewnianego baraku. Nie wydają się w żaden sposób zażenowani wzajemnymi spojrzeniami czy dotykiem. Wprost przeciwnie, jednego wieczoru najprzystojniejszy z nich, chwilę po tym jak skończył uprawiać seks z żołnierką, namiętnie całuje Boaza. Podobnie sam bohater, choć odczuwa niewyjaśniony pociąg także do mężczyzn, pozostaje w seksualnie satysfakcjonującym związku ze swoją dziewczyną. Jego orientacja wydaje się płynna, co nie stanowi problemu dopóki nie zostaje zmuszony do wyboru między budowanym od ponad roku związkiem, a tajemniczym adoratorem, który zaczyna mu przysyłać miłosne wiadomości. Kolejne listy nie tylko niszczą dotychczasowe bezbrzeżne szczęście zakochanych, ale stają się także powodem rosnącego wewnętrznego napięcia Boaza.

Nagle z radosnego i pewnego siebie przystojniaka o muskularnym ciele, którego głównym celem jest wyjazd na stypendium do Jerozolimy, staje się milczącym i skłonnym do agresji życiowym frustratem. Ta niespodziewana przemiana jest rażąco oczywista i zaaranżowana naprędce. O wiele bardziej interesująca staje się na tle Boaza enigmatyczna, emocjonalnie wiarygodna postać Noi, przełamująca niepisaną zasadę obowiązującą wśród twórców kina gejowskiego, według której kobieta powinna zostać przedstawiona jako naiwna lub histeryczna, ale tak naprawdę najlepiej, żeby jej w ogóle nie było. W większości filmów o rodzącej się fascynacji między dwoma mężczyznami może ona zajmować jedną z dwóch pozycji. Pierwszą z nich jest rola zazdrosnej kochanki, ewentualnie nieakceptującej matki, za wszelką cenę chcącej zachować przy sobie partnera (jak w przypadku Płynących wieżowców Wasilewskiego) albo takiej, która z czasem godzi się z jego odejściem (tu najlepiej przywołać Gerontofilię LaBruce’a). Alternatywą jest pozostanie najlepszą przyjaciółką – nieatrakcyjną, zakompleksioną i ewidentnie „gorszą” od wyidealizowanych mężczyzn.

Noa nie wpisuje się w te schematy. Jest cierpliwa, spostrzegawcza, współczująca oraz atrakcyjna. Potrafi wznieść się ponad uczucie zazdrości i martwi się o przeżywającego rozterki Boaza. Nie ma też zamiaru pozostawać bierna – choć gotuje i sprząta, w tajemnicy przed chłopakiem i jego konserwatywną matką przygotowuje się do zdania egzaminu na architekturę. Nie myśli obsesyjnie o ślubie czy posiadaniu dzieci. W jej postaci możemy odnaleźć wyważenie, którego brakuje Boazowi. Przechodzi trudne chwile, ale nie dramatyzuje, starając się podchodzić do życia rozsądnie i bez nadmiernej egzaltacji. To także ona jest w stanie rozpoznać cichego wielbiciela swojego ukochanego, podczas gdy ten błądzi owczym spojrzeniem po każdym mężczyźnie siedzącym w autobusie, na sali wykładowej, w bibliotece, sklepie, uprawiającym jogging, podlewającym paprotki na balkonie czy wspólnie z nim chodzącym na basen.

Niestety nawet pełna dynamizmu i życia postać Noi nie jest w stanie udźwignąć całego ciężaru opowieści. Listy odczytywane w offu przez głęboki głos niespełnionego kochanka nadają historii pretensjonalny ton pełen zbędnego patosu. Ukryta w cieniu twarz tajemniczego autora wiadomości, chłodzącego swoją żądzę w wannie, przywodzi na myśl rozwiązanie rodem z wenezuelskich telenowel. Zdarza się także, że w wyniku błędów montażowych połowę zdania bohater wygłasza patrząc na swojego rozmówcę, a drugą spoglądając w zamyśleniu na biurko. W Listach od nieznajomego próżno szukać też jakiegoś nieatrakcyjnego nieznajomego. Ulice pełne są idealnie zbudowanych mężczyzn, za którymi nieustannie podąża kamera, jakby operator na chwilę się zagapił. Za to postać androgynicznej męskiej prostytutki symbolizuje zgniliznę moralną płynącą z rozwiązłości, a gdy każe sobie zapłacić patrząc prosto do kamery, czym wywołuje u skrytego wielbiciela Boaza torsje, widz zamiast zesztywnieć z przerażenia w swoim fotelu, czuje raczej zażenowanie spowodowane poziomem tej marnej inscenizacji.

Można odnieść wrażenie, że Mozer ukazuje gorzko środowisko gejów. W rzeczywistości reżyser po prostu posługuje się bardzo uproszczoną wizją świata, sugerującą, że uleganie pożądaniu to nic dobrego, zaś w życiu liczy się jedynie tani romantyzm i poszukiwanie stabilizacji. Nieważna jest orientacja poszczególnych bohaterów, wszyscy dążą do szczęścia w najbardziej chyba zdeprecjonowany i anachroniczny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Ostatecznie ciężko odebrać wszystkie Listy od nieznajomego, bez ironicznego uśmiechu błąkającego się w kącikach ust, oczywiście w rytm przebojów dorównującym jakością popularnym hitom disco-polo, którymi udekorował film odpowiedzialny za muzykę Wouter Van Bemmel.

Mateusz Góra