Z Pawłem Świerczkiem, doktorantem Uniwersytetu Śląskiego, zdobywcą wyróżnienia podczas XVI Konkursu o Nagrodę im. Krzysztofa Mętraka i współpracownikiem Ars Independent w Katowicach, znajdujemy odpowiedź na pytanie, które dręczy wielu, czyli co kulturoznawca może robić po studiach.
Mateusz Góra: Dostałeś wyróżnienie podczas Konkursu Mętraka. Chciałbyś dalej iść tą ścieżką i zostać krytykiem filmowym?
Paweł Świerczek: Nie, ten okres się już dla mnie skończył. Po studiach zacząłem robić różne rzeczy, które można było robić, ale nazbierało mi się tego za dużo. W ostatnim roku nabrałem dystansu i upewniłem się, co kręci mnie w życiu zawodowym, a co nie. Przekonałem się, że nie chcę pisać. Nie sprawia mi to tyle radości, co praca przy organizacji wydarzeń. Nie jest też tak, że nie zamierzam w ogóle pisać, ale chcę to ograniczyć. Nie czuję presji, żeby zrobić karierę jako krytyk filmowy. Z dwóch powodów – po pierwsze wiem, że nie jestem wystarczająco dobry i musiałbym włożyć mnóstwo pracy, żeby doszlifować swój styl, ale też zapotrzebowanie na teksty jest stosunkowo małe, a osób, które chcą pisać, jest z kolei stosunkowo dużo, więc trudno zarobić w ten sposób na życie. A przecież to praca na pełen etat – nie dość że trzeba być na bieżąco z nowymi filmami i serialami, to dodatkowo trzeba jeździć na festiwale i orientować się w ich repertuarze.
Postawiłeś więc na organizację wydarzeń.
Tak, ale także na karierę naukową. Robię doktorat i czuję, że tam jest więcej możliwości na rozwój i to na każdym poziomie. To nie przekreśla pisania, ale traktuję je obecnie bardziej hobbystycznie. Dobrze jest skupić się na jednej, dwóch rzeczach i robić je z pełnym poświęceniem. Nie warto angażować się we wszystko, co się nadarza – w pewnym momencie natłok zadań i obowiązków może cię przerosnąć, co odbija się też na jakości tego co robisz..
Kiedy zacząłeś współpracować z Ars Independent?
Ars Independent narodził się przy okazji starań Katowic o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Nie było mnie w grupie organizującej pierwszą edycję. Dołączyłem właściwie w ostatnim momencie, kiedy zadzwonił do mnie dyrektor festiwalu Przemek Sołtysik, którego wtedy jeszcze nie znałem, i zaproponował mi prowadzenie spotkań z gośćmi. Spontanicznie się zgodziłem. Zresztą cała pierwsza edycja była bardzo spontanicznie zorganizowana przez grupę ludzi zafascynowanych tematem. Nie chcieli na tym zarabiać, po prostu chcieli to zrobić. Wtedy zaczęła się też rozwijać inicjatywa związana z nazwą Miasto Ogrodów. Z niej narodziły się wydarzenia, które do tej pory istnieją w Katowicach – takie jak Street Art Festival czy właśnie Ars Independent.
Podczas kolejnej edycji dołączyłeś już do składy selekcjonerów?
Nie do końca. Przy drugiej edycji włączyłem się w organizację festiwalu trochę wcześniej. Moja rola nadal polegała na prowadzeniu spotkań, zacząłem się także zajmować stroną internetową i działaniami promocyjnymi. Dopiero podczas trzeciej edycji byłem w gronie selekcjonerów, prowadziłem promocję festiwalu i byłem odpowiedzialny za wiele innych rzeczy.
Jak wygląda praca selekcjonera?
To będzie mój trzeci rok w roli selekcjonera. W pierwszym roku pracowałem równocześnie w biurze festiwalowym i ogromna część mojego życia zawodowego była temu poświęcona. W drugim roku ze względu na wyjazd do Londynu rozluźniłem kontakt z Ars Independent, selekcjonowałem jedynie animacje, przez co oglądałem bardzo mało filmów fabularnych. Za to w tym roku stwierdziliśmy, że musimy narzucić sobie jakiś rygor pracy, bo ilość filmów jest naprawdę duża i selekcja rozbija się w dużej mierze o ich dostępność. Mamy zasadę, jak większość zresztą festiwali, że tytuły konkursowe muszą być premierowe, a w związku z tym, że nie jesteśmy dużym festiwalem, zazwyczaj najlepsze tytuły są już zajęte. Problemem są też finanse, ale pomijając to, jeśli chodzi o walory artystyczne, to selekcja polega na tym, że każdy z sześciu członków naszego zespołu selekcyjnego szuka filmów na własną rękę i kiedy ktoś zobaczy coś interesującego, ma obowiązek podzielenia się opinią z innymi. Jeśli dany film spodoba się większości osób, zostaje zaakceptowany i ostatecznie zatwierdzony przez dyrektora festiwalu. Niektóre pozycje budzą kontrowersje, ale są one jeszcze ciekawsze, bo to znak, że warto je sprowadzić i skonfrontować z publicznością. Korzystamy głównie z platform internetowych, bo jeżdżenie na festiwale i selekcjonowanie na miejscu jest trudne, zwłaszcza finansowo.
Czy tak młody festiwal jak Ars Independent ma już swoją politykę?
Wydaje mi się, że po czterech edycjach przyszedł ten moment, kiedy wiemy już doskonale, co się sprawdza a co nie. Nie mogę wszystkiego ujawniać, bo są to na razie plany, ale mamy konkretny pomysł na przyszłość i cele wymierzone na możliwości. Pierwsza edycja trwała sześć dni, druga i trzecia aż dziesięć, przy czwartej wróciliśmy do sześciu i tak już zostanie. To idealny czas na nasze obecne możliwości i na to, co mamy do zaprezentowania. To też dobre rozwiązanie biorąc pod uwagę ilość widzów, których, nie oszukujmy się, nie jest tak wielu, jak na największych festiwalach w Polsce. Zmierzamy w stronę multimediów i rozwijająca się sekcja Grasz? jest tego najlepszym dowodem.
Zmierzacie w stronę multimediów. Do jakiej grupy odbiorców kierujecie coraz bogatszą ofertę festiwalu?
Chodzi nam o gry wideo jako sztukę czy formę ekspresji. Wydaje mi się, że Ars daje przestrzeń dla nie do końca odkrytego, choć z pewnością także nie nowego, typu graczy. Tak samo, jak zupełnie różni od siebie odbiorcy kina przyjeżdżają na określone festiwale. Nocny maraton filmowy w multipleksie to nie to samo, co Ars Independent. Ta sama osoba może przyjść i tu i tu, ale dostanie zupełnie coś innego. Nasz festiwal to jednak nie tylko film i gry. Plan jest taki, żeby w przyszłości był to festiwal form audiowizualnych, w których centrum znajduje się film. Przy drugiej edycji pojawiła się animacja, przy trzeciej gry komputerowe. Czekamy na kolejne formy, które narosły wokół filmu albo rozwijały się równolegle z nim. W dużej mierze to wydarzenie ma być skupione na technologii. Chodzi raczej o przestrzeń dyskusji i spotkania pomiędzy ludźmi ze wszystkich stron audiowizualnego świata.
Czy festiwal organizowany przez młodą ekipę może pozwolić sobie na więcej, bo nie ciąży na nim jeszcze presja środowiska filmowego?
Wydaje mi się, że jesteśmy w dosyć komfortowej sytuacji, bo naszym źródłem finansowania jest Instytucja Kultury Katowice – Miasto Ogrodów. Przy tym nikt nas nie cenzuruje i mamy wolną rękę. Młodość, rozumiana jako otwartość, bo równie ważne w naszej ekipie są osoby po pięćdziesiątce co te, które mają trzydziestkę, pomaga nam na przykład w tym, że jesteśmy w stanie zajmować się grami. Starsze pokolenie ma z tym często problem, bo nie może zaakceptować faktu, że gry także mogą być sztuką. Jesteśmy jeszcze słabo rozpoznawalni, dzięki czemu nie mamy nad sobą presji, zarówno ze strony środowiska, jak i sponsorów..
Biorąc pod uwagę małą popularność festiwali zajmujących się choćby dokumentem i animacją, to będzie bardzo niszowe wydarzenie.
Czy to źle? Nie chodzi o to, że nie chcemy publiczności i byłoby dobrze, gdyby było jej coraz więcej, ale główną nagrodą Ars Independent jest Czarny Koń co oznacza, że szukamy nowości i tego wszystkiego, co jeszcze nieodkryte. Stąd dążenie do nowych form audiowizualnych. Na pewno nieprędko osiągniemy poziom kilkunastotysięcznej widowni. Chodzi jednak o nagłośnienie czegoś wartościowego, pokazanie tego jako pierwsi. Odczytuję jako mały sukces fakt, że drugi film Sergio Caballero, który zdobył nagrodę na pierwszym Ars Independent, był pokazywany na Nowych Horyzontach. Podobnie było ze Sprzedawcą Sébastiena Pilote’a. Choć na pewno to nie nasza zasługa, nowy projekt reżysera trafił do jednej z sekcji festiwalu w Cannes. Udaje nam się dostrzec reżyserów, którzy później odnoszą sukcesy z kolejnymi filmami, nawet jeśli jeszcze nie osiągnęli międzynarodowej sławy.