„Podziel się z kolegami!”, „Nie wspinaj się, bo spadniesz!”, „Nie szalej!” – tego rodzaju okrzyki usłyszałam, przechodząc kilka dni temu obok placu zabaw. Rodzicielska troska i upierdliwość wywołały u mnie nostalgiczny powrót do przeszłości… „Odsuń się od telewizora!” „Oczy stracisz!” – tak pokrzykiwali moi rodzice.
Oczu co prawda nie straciłam, zdaje mi się, że zachowały nawet ten sam kolor. Straciłam jednak bezpowrotnie ostrość widzenia i od teraz wiem, że nie każde biadolenie starszych jest bezzasadne. Nie interesował mnie jednak sam telewizor i to nie dla niego przysuwałam się coraz bardziej i bardziej do śmiercionośnego kineskopu. Nigdy nie byłam fanką programów TV, oglądałam je jedynie z konieczności: przy okazji wysokiej gorączki lub zapalenia ucha. Fascynowało mnie za to urządzenie ukryte w szafce pod tym medialnym okiem szatana – odtwarzacz wideo.
Periodyzacja życia może odbywać się według rozlicznych prawideł. Mogą to być kolejne etapy edukacji, związki towarzyskie czy miejsca zamieszkania. Nie pamiętam nic istotnego z moich szkół, życie towarzyskie i miłosne wolę trzymać w sekrecie, a rozliczne przeprowadzki przyprawiają mnie o zawrót głowy. Dlatego też swoje życie rozgraniczam wedle innego kryterium.
Pierwsza była w Wieliczce przy jednej z głównych ulic, niedaleko kopalni soli i należała do moich rodziców. Mama zootechnik, tata początkujący lekarz, zdecydowali się założyć własny biznes we wczesnych latach 90., co zdawało się być idealnym momentem na takie niespodziewane wykwity przedsiębiorczości. Otworzyli wypożyczalnię kaset video. Jak się potem okazało – nieoficjalne osiedlowe centrum kultury, miejsce spotkań ze sztuką niską i wysoką oraz prawdziwe ognisko filmowej edukacji (głównie mojej). Czułam się tam jak ryba w wodzie, pełnymi naręczami wynosiłam kolejne kasety z bajkami, filmami familijnymi, a w ostateczności nawet filmami przyrodniczymi. Chowałam się przed mamą w magazynie, wśród kafkowskich regałów wypełnionych czarnymi pudełkami, w których z pewnością kryły się największe tajemnice wszechświata. Szczególnie tajemnicze wydawały mi się kasety z czerwonymi obwolutami, tych jednak nie wolno mi było dotykać. I bardzo dobrze.
Dobre czasy skończyły się, gdy przeprowadziliśmy się do Krakowa. Od tej pory za przyjemność obcowania z ruchomymi obrazami trzeba było płacić. Ponieważ kina znajdowały się w odległości zbyt dużej na samodzielne spacery 9-latki, musiałam zadowolić się zupełnie nową i nieznaną wypożyczalnią, znajdującą się zaraz obok zakładu pogrzebowego. Pan obsługujący, choć może nie wykazywał ponadprzeciętnej wiedzy filmowej, z pewnością wykazywał ponadprzeciętną cierpliwość, kiedy przynosiłam mu kolejne listy filmów, mijając się w bramie z poważnymi pracownikami przedsiębiorstwa pogrzebowego. I tym sposobem, mając lat 12, oglądnęłam wszystkie dostępne filmy z Edwardem Nortonem, Benicio Del Toro i Joaquinem Phoenixem – poruszałam się bowiem po kinematografii według ściśle uporządkowanego klucza aktorskiego.
W wypożyczalni numer trzy będącej elementem wielkiej, ogólnopolskiej sieci Beverly Hills Video, urzekły mnie promocje, gadżety i wielki mechanizm marketingowy. Cotygodniowe premiery, karta członkowska i ogromna oferta powodowały, że całe swoje kieszonkowe wydawałam właśnie w tym przybytku audiowizualnej rozpusty.
Czwarta i ostatnia – wypożyczania Falcon przy ulicy Królewskiej, przypadła na mój krótki (acz intensywny) okres fascynacji kinem bollywoodzkim. Ponieważ jednak w niecały miesiąc wyczerpałam cały asortyment niezwykłych dzieł tej kinematografii, znudzona i spragniona nowych wrażeń zwróciłam się ku innemu działowi – klasyce, nierzadko wprawiając ekspedientkę w zakłopotanie pytaniami niełatwymi dla niejednego filmoznawcy: „Co jest lepsze? Nóż w wodzie (reż. Roman Polański, 1961) czy Matka Joanna od Aniołów (reż. Jerzy Kawalerowicz, 1961)”?
Nie było już piątej wypożyczalni, a i poprzednie cztery zniknęły równie szybko jak się pojawiły. Władzę nad światem przejął internet niegdyś kojarzący mi się wyłącznie z serią dziwnych dźwięków i kablem od telefonu stacjonarnego. VOD, torrenty, YouTube czy strony internetowe zapewniające nieustający streaming oferują filmowe emocje bez ruszania się z domu. Zaprzestano produkcji sprzętu video i kaset VHS. Nie trzeba już chodzić, grzebać, użerać z niekompetentnym personelem, przewijać, nastawiać, czyścić…
Nie jestem skrajną sentymentalistką. Doceniam współczesne nośniki oraz internetowe chmury audiowizualnych danych, pozwalające na wspaniałą jakość dźwięku i obrazu. Brakuje mi jednak tego domorosłego wideofilstwa, które choć naiwne i siermiężne, cechowało się niepojętą wręcz aurą. Czarne kasety, choć podniszczone i z irytująco podskakującym obrazem, nadal stanowią dla mnie siedlisko niepojętych sił zawierające w sobie film, dźwięk i moje dzieciństwo. Chyba jednak jestem sentymentalna.
Kaja Łuczyńska