Interstellar
USA, UK 2014, 169 min.
reż. Christopher Nolan
scen. : Jonathan Nolan, Christopher Nolan
zdj. Hoyte Van Hoytema; muz. Hans Zimmer
wyst. : Matthew McConaughey, Anne Hathaway,
Michael Caine, Jessica Chastain, Casey Affleck, Matt Damon
Kino katastroficzne, zwłaszcza lat 90. i przełomu tysiąclecia, często podejmowało temat ekspedycji, czy to kosmicznych m.in. w celu zniszczenia zagrażającej Ziemi asteroidy w Armageddonie M.Baya, ratowania członków załogi (Misja na Marsa Briana de Palmy), czy wyprawy w głąb rdzenia Ziemi – niepokojące drgania sejsmiczne w filmie Jądro Ziemi Jona Amiela. Zagrożeniem zazwyczaj był kataklizm lub wroga cywilizacja. Niewielu twórców podejmowało jednak próby racjonalizacji katastrofy.
Takim tropem, zakładającym ukazanie zagłady przychodzącej w wyniku buntu samej natury, podążyli w ubiegłym roku twórcy Anomalii – Peter Bronsens i Jessika Woodworth. Hayao Miyazaki w filmie anime Księżniczka Mononoke ukazuje z kolei katastrofę będącą efektem ludzkiej zachłanności – nadmiernej eksploracji i wyniszczenia przyrody w celach ekonomicznych. Bracia Nolan (tym razem oboje odpowiadają za scenariusz) idąc tą samą drogą co wskazana dwójka poprzedników, przedstawiają wizję przyszłości, w której do podboju kosmosu pcha człowieka nie tyle ciekawość, ile panujący głód, wynikający ze skażenia naturalnego środowiska. Świat zostaje wyniszczony nie przez wojny, a panującą plagę nieurodzaju.
Główny bohater, Cooper (Matthew McConaughey), niegdyś kosmonauta, obecnie plantator kukurydzy, mieszka na farmie wraz z ojcem i dwójką dzieci. Po utracie żony stara się zapewnić jak najlepszą przyszłość swojej córce i synowi, przede wszystkim wykształcenie (dobra scena rozmowy z dyrektorem szkoły). Podczas burzy pyłu odbiera zaszyfrowany sygnał lokalizacyjny, który okazuje się danymi o położeniu bazy NASA.
Nie jest to wizja wielce futurystyczna: w filmie twórcy Memento nadal podróżuje się autami, korzysta z laptopów, jedynie czasem widać przelatujące nad polami kukurydzy drony. Technologia, ze względu na panujący nieurodzaj i brak funduszy na rozwój, nie posunęła się znacząco do przodu. Jednak agencja NASA (oficjalnie zamknięta) prowadzi eksploracje kosmosu w celu odnalezienia planety nadającej się na nową kolonię. Coopera potrzebują właśnie po to, żeby przeprowadził czteroosobową załogę (plus robota) przez czarną dziurę i dotarł do miejsca, skąd stacja odbiera sygnały z poprzednich ekspedycji. W tym celu musi opuścić rodzinę, z którą ze względu na inny bieg czasu w kosmosie – na jednej z planet godzina pobytu odpowiada siedmiu ziemskim latom – może się już nigdy więcej nie zobaczyć.
Jeżeli w ostatniej części trylogii o Batmanie, Mroczny Rycerz powstaje, mogliśmy miejscami zarzucić Nolanowi epatowanie patosem („powstanie gothamskie” – starcie więźniów i mieszkańców Gotham, powiewające flagi niczym w produkcjach Michaela Baya czy ckliwe zakończenie), to w najnowszej produkcji jego ilość wnosi się dosłownie na wysokość oceanicznej fali tsunami. Po pierwszej, dobrej półgodzinie film momentalnie gubi tempo i skacze od scen kosmicznych do ziemskich. Aż trudno uwierzyć, że twórcy dobremu warsztatowo przytrafiają się tak podstawowe błędy. Filmowo brakuje napięcia, sceny są źle rozegrane dramatycznie. Dodatkowo warstwa muzyczna (jak zwykle skomponowana przez Hansa Zimmera), w najbardziej dramatycznych momentach odgrywa nieznośny organowy motyw, przywodzącą na myśl melodię z Suspirii Dario Argento, bądź innego horroru z nurtu giallo.
Pomimo umiejscowienia akcji w kosmosie, ciężko przypisać filmowi efektowność. Nawet seans na wielkoformatowym ekranie kina Imax niewiele pomaga. Wrażenie robiły jedynie sceny podróży tunelem czasoprzestrzennym oraz te rozgrywające się na śnieżnej planecie, majestatycznie sfotografowane w realnych islandzkich plenerach przez Hoyt Van Hoytema (operatora m.in. Tomasa Alfredsona przy filmach Pozwól mi wejść i Szpieg).
Największym aktorskim zawodem jest Anne Hathaway. Gdyby kosmiczna drużyna miała tylu członków, ilu Drużyna Pierścienia, zapewne można by na to przymknąć oko. Przy Czterech Pancernych i robocie TARSie, który ma więcej charyzmy i autentyczności niż grana przez aktorkę dr Brand, trudno jednak nie dostać bólu uszu, słysząc dialogi wygłaszane przez Hathaway i widząc jej pozbawioną mimiki twarz. Jest to o tyle zaskakujące, że w ostatnim Batmanie to odrywana przez nią postać Catwoman była najciekawiej zarysowanym bohaterem.
Jednak największą bolączkę filmu stanowi jego łopatologicznie podane przesłanie: miłość jest najważniejszą wartością, lekarstwem na wszelkie zarazy, antidotum na konflikt między nauką a rodziną. Motywacją pchającą bohaterów do ekspedycji jest uczucie – Cooper chce zapewnić dzieciom przyszłość, dr Brand pragnie zobaczyć się z ukochanym, którym jest jeden z dowódców poprzednio wysłanych ekspedycji. Doprawiony metafizyką i poszukiwaniami transcendentalnego bytu film chwilami przypomina nową wersję Uwierz w ducha, przechodząc momentami w Drzewo Życia czy Mr Nobody. Oczywiście wszystko podano jak najbardziej serio, oprócz postaci robota i puszczonego pod koniec oka w kierunku fanów Gwiezdnej Sagi.
Ponadto film wręcz tonie w warstwie symbolicznej, mającej przykryć mankamenty fabularne i nieprawdopodobieństwa naukowe, a także wzmocnić emocjonalny, ckliwy wydźwięk dzieła. Wyprawa nosi więc nazwę Łazarz, czarna dziura zaś Gargantua, kilkukrotnie cytuje się Dylana Thomasa („Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy, Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi; Buntuj się, buntuj, gdy światło mroczy”), córka bohatera ma na imię Murph, więc wspomina się o prawie Murphy’ego („Jeżeli coś może się nie udać – nie uda się na pewno”).
Oczywiście bohaterowie nie porozumiewają się w normalny, swobodny sposób. Każdy, bez względu na to, czy ma lat dwanaście, czy sto dwanaście, deklamuje te same aforyzmy i sentencje.
Kilkanaście lat temu Robert Zemeckis nakręcił Kontakt (również z MacConaughey’em w jednej z głównych ról). Badaczka, grana przez Jodie Foster, stara się dociec istnienia obcej cywilizacji, fizycznego lub metafizycznego absolutu. Odpowiedzią okazała się miłość do zmarłego ojca, zapewnienie, że uczucie i nauka idą w parze. Pamiętam, ze oglądając ten film jako nastolatek, okropnie drażnił mnie patos bijący z ostatnich scen. Teraz podobne uczucie towarzyszyło mi przez cały, prawie trzygodzinny seans. Dziwić mogą pojawiające się porównania do arcydzieła kina science fiction, Odysei Kosmicznej 2001 Stanleya Kubricka. Oczywiście, poza kilkoma cytatami plastycznymi czy podobnymi ujęciami i ustawieniami kamery, obu produkcji nic nie łączy. Interstellar mocno pozuje, żeby widzowie wzięli go za arcydzieło, film Kubricka broni się po dziś dzień jako dzieło totalne. Seans najnowszego filmu Christophera Nolana wydaje się być przeznaczony „dla nikogo”, gdyż widzowie zachęceni naukowym podejściem, świetną wizją czarnej dziury, wynudzą się z powodu melodramatycznych akcentów. Zaś ci, którzy przyjdą rozpaleni wizją kosmicznej opowieści o miłości, wynudzą się elementami naukowymi.
Mateusz Wiśniewski