Felieton: Wpychając do szafy

W-imię-Andrzej-Chyra-Małgorzata-Szumowska-Recenzja1W imię… (2013, reż. Małgorzata Szumowska)

To nie jest film o poszukiwaniu tożsamości seksualnej. Ważne jest tutaj osamotnienie człowieka. Ludzkie uczucia. Istota życia. To uniwersalne kino o emocjach. Uniwersalne, a nie gejowskie.

Długo siedzieliśmy w polskich salach kinowych, apatycznie wpatrując się w ekran i w niemej ciszy czekając na filmy poruszające przemilczane problemy. Problemy inne niż martyrologia czy patriotyzm. Jednak w końcu i do naszego trącącego nieco stęchlizną środowiska filmowego doszedł leciutki podmuch świeżości. Przyniósł ze sobą filmy, w których geje nie są sprowadzani do poziomu rekwizytów czy elementów scenografii, ale zostają wysunięci na pierwszy plan. Powstała więc „Sala samobójców” Komasy, „W imię…” Szumowskiej i „Płynące wieżowce” Wasilewskiego. Wydawać by się mogło, że oto nadszedł czas, kiedy możemy przestać bezmyślnie przeżuwać popcorn i usiąść prosto w fotelu. Oglądane przez nas rodzime filmy w końcu zaczną nieść ze sobą jakąś zmianę i refleksję, nikt nie będzie więcej sprzeciwiał się twórczości odważnej i prowokującej. Niestety, nic z tych rzeczy.

Trudno zaprzeczyć – filmy powstały. Geje nieśmiało łypnęli okiem zza drzwi szafy i wysunęli za jej próg jedną stopę. W tym samym czasie rozpoczął się jednak szaleńczy maraton uniwersalizacji. W nim reżyserzy i dystrybutorzy, prześcigając się w normalizacji swoich dzieł, sprintem wymijają kolejne niewygodne słowa. Homoseksualizm i homofobia zostają daleko w tyle, a ich miejsce zajmuje poszukiwanie bliskości, niemożność porozumienia, poczucie wyobcowania i mierzenie się z wewnętrznymi demonami. Byleby tylko uniknąć etykiety kina gejowskiego i przypadkiem nie sprowokować widzów do refleksji nad własną tożsamością. Bo geje to przecież subkultura, a tu mowa jest o dziele uniwersalnym.

Kontekst społeczny? Przełamywanie tabu? Obserwacja współczesności? Nie. Emocje. Uniwersalne emocje, czy to „zwykłego chłopaka”, który „ma najładniejszą dziewczynę w szkole”, czy też księdza mierzącego się „z własnymi problemami”. Nawet jeśli film opowiada o miłości dwóch mężczyzn i zawiera całą serię scen erotycznych z ich udziałem, to nadal rzecz jasna z kinem gejowskim nie ma absolutnie nic wspólnego. Broń boże. Nigdy w życiu. Do tego przynajmniej przekonują nas twórcy. Komasa, Szumowska, Wasilewski nie ustają w zapewnieniach, że kręcone przez nich dzieła to filmy uniwersalne. Żadnych palących sumienie i gryzących w gardła słów. Żadnych wulgarnych tematów. Nietaktownych anomalii.

Ramię w ramię z reżyserami, aktorami i dystrybutorami idą recenzenci. Czytając recenzje, artykuły i zadawane w wywiadach pytania, upewniamy się w przeświadczeniu, że oto właśnie zobaczyliśmy dzieło uniwersalne. Tu nasuwa się szereg pytań. Dlaczego tak się dzieje? Skąd bierze się ich upór w dążeniu do powszechnej normalizacji? Dławiąca gula odpowiedzi szybko rośnie mi w gardle. Recenzentom wstrętna jest myśl o zakłóceniu skostniałego porządku i wygodnego dla wszystkich marazmu. Dystrybutorzy pożądają nade wszystko wypełnionych po brzegi sal i napęczniałych portfeli. A reżyserzy i aktorzy? Ci wolą nie zabierać głosu w społecznej dyskusji z obawy przed hańbiącym piętnem i przyciasną szufladą. Wszyscy ponad kłopotliwą prawdę przedkładają komfort bezruchu i apatii. Wszyscy, krok po kroku, wydzierają homoseksualnej społeczności jakąkolwiek możliwość identyfikacji.

01Sala samobójców  (2011, reż. Jan Komasa)

Można oczywiście twierdzić, że nazywanie tych dzieł „gejowskimi” dowodzi jedynie, ile mamy jeszcze w Polsce traum do przepracowania i jak dużo filmów do zrobienia, żeby tolerancją dogonić bardziej liberalne kraje. Jednak dotkliwa prawda jest taka, że potrzebne rozmowy nadal się nie odbyły, a filmy wciąż nie powstały. To, co gdzie indziej ma rację bytu, u nas tej racji ciągle nie ma. Musimy pokonać jeszcze długą drogę, żeby osiągnąć poziom świadomości i akceptacji normalny dla społeczeństw zachodnich. Musimy jeszcze poczekać nie tylko na filmy, ale i deklaracje.

Ale ja mam już dość czekania. Mnie już to wszystko wkurza. Ja chcę aberracji i brawury. Polemiki i autentyzmu. Chcę, żeby ktoś rzucił się do gardła polskiemu kinu. Raz za razem wyszarpywał wielkie kawałki anachronizmu i zakłamania. Zatopił kły i trzymał, trzymał, póki ostatnia kropla uprzedzeń i konformizmu nie spadnie na ziemię. Kiedy to nastąpi? Nie wiem.

Alicja Mazurkiewicz