Yves Saint Laurent
Francja 2014, 106’
reż. Jalil Lespert,
scen. Jalil Lespert, Jacques Fieschi,
Marie-Pierre Huster, zdj. Thomas Handmeier
muz. Ibrahim Maalouf, wyst. Pierre Niney,
Guillaume Gallienne, Charlotte Le Bon,
Laura Smet, Marie De Villepi
Podczas gdy widzowie niedawno zakończonego festiwalu w Cannes mieli już okazję zobaczyć historię tytułowego bohatera w interpretacji Bertranda Bonello (Saint Laurent, 2014), polscy kinomani muszą się zadowolić nieco wcześniejszą wersją biografii jednego z najważniejszych projektantów XX wieku.
Paryż, rok 1957. Urodzony w Algierii Yves Saint Laurent (Pierre Niney) jest młodym i utalentowanym projektantem. Swoje pierwsze kroki w przemyśle stawia w renomowanym domu mody Diora, gdzie stopniowo, dzięki pracowitości i pomysłowości, zdobywa coraz większe uznanie. Po nagłej śmierci właściciela Saint Laurent zostaje dyrektorem artystycznym firmy. W tym samym czasie bohater poznaje Pierre’a Bergé (Guillaume Gallienne), w którym się zakochuje i postanawia się z nim związać. Lata sukcesów przerywa jednak załamanie nerwowe Yves’a. Problemy psychiczne stają się dla jego zwierzchników pretekstem do zwolnienia. Saint Laurent postanawia założyć własny dom mody. Przy ogromnym wsparciu Pierre’a bohaterowi udaje się wrócić na szczyt. Ale czy na długo?
Szalenie trudno uchwycić w dwugodzinnym filmie całą historię życia bohatera tak, aby przedstawić ją w sposób interesujący i wnikliwy. Niestety Jalil Lespert z pewnością nie osiągnął tego efektu. Yves Saint Laurent grzeszy przede wszystkim chaotycznością fabuły. Francuski projektant był postacią niezwykle złożoną. I poniekąd możemy to dostrzec w filmie. Yves przeżywa załamania psychiczne, kryzysy tożsamości (narodowej i seksualnej), wpada w kolejne nałogi (narkotyki, seksoholizm). To wszystko przedstawione jest jednak bardzo pobieżnie, otrzymujemy strzępki informacji, ale nigdy nie zostają one odpowiednio rozwinięte. Mało tego, wiele wątków zostaje ostatecznie porzuconych bez żadnych odpowiedzi.
Za przykład może posłużyć historia przyjaźni Yves’a ze swoją ulubioną modelką – Victoire (Charlotte Le Bon). Początkowo można odnieść wrażenie, że para ma się ku sobie. Ostatecznie jednak Saint Laurent zwalnia ją, gdy okazuje się, że miała romans z Pierrem. O tej zawiłej historii widzowie nie dowiadują się właściwie nic więcej, co wprowadza w stan skonfundowania. Twórca w żaden sposób nie zapanował nad opowieścią.
Głównym spoiwem filmu jest natomiast historia miłości Pierre’a do Yves’a. To właśnie opowieść wieloletniego partnera Saint Laurenta jest ramą narracyjną, powracającym lejtmotywem. Co jakiś czas Bergé snuje swój monolog, w którym opisuje Yves’a i wspomina dawne dzieje. Jak to zwykle bywa, początki ich związku były niezwykle intensywne, ale z czasem pojawiły się problemy, podsycane przez kłopoty psychiczne i nałogi głównego bohatera. Mimo to, Pierre zawsze wytrwale stał u boku swojego partnera. Ostatecznie film Lesperta staje się więc bardziej opowieścią o sile miłości, niż biografią znanego twórcy.
Wydaje się jednak, że wcale nie taki zamysł miał sam reżyser. W scenie ostatniego pokazu Saint Laurenta możemy usłyszeć wzruszającą arię Vissi d’arte z Tosci Giacomo Pucciniego, która jest błagalną prośbą do Boga, zaczynającą się słowami: „Żyłam dla sztuki, żyłam dla miłości, nigdy nie szkodziłam żywej duszy!”. Muzyka ta współgra z obrazem ponownie triumfującego, lecz już wykończonego swoim trybem życia Yves’a. Lespert chciał się skupić na postaci francuskiego projektanta, ale zagubił się w skomplikowanej historii. A przecież było mu o tyle łatwiej, że odtwarzający tytułową postać Pierre Niney doskonale odnalazł się w swojej roli.
Wyraźne, acz niewinne rysy twarzy aktora idealnie współgrają z neurotyczną postawą bohatera. Niney musiał balansować między młodzieńczą wstydliwością a obsesyjnym amokiem. Wychodzi mu to nadspodziewanie dobrze. Szczególnie biorąc pod uwagę jakość scenariusza. Innym atutem filmu jest ścieżka dźwiękowa, na której, oprócz wspomnianej Vissi d’arte, możemy znaleźć m.in. doskonale oddające klimat lat 60. On The Road grupy The Bossmen, psychodeliczne Time Has Come Today zespołu The Chambers Brothers oraz nastrojowy Lighthouse Patricka Watsona.
Nic jednak nie zdołało uratować tego filmu. Przy tak marnych podstawach efekt musiał być mizerny. Co gorsza, sam film przez większość czasu wręcz irytuje bałaganem wylewającym się z ekranu. Może więc warto jeszcze poczekać na polską premierę drugiej z filmowych opowieści o życiu Saint Laurenta?
Tomasz Lasek