Klondike (2014, Ridley Scott, Paul Scheuring, Dolores Gavin i inni)
Złoto. Surowiec, który fascynuje i pęta ludzkie umysły niezmienne od tysiącleci. Zaślepia osąd, przyćmiewa zdrowy rozsądek, najwierniejszego przyjaciela potrafi zmienić w bezwzględnego wroga. Choć czasy gdy kruszec stanowił cel każdego marzącego o odmianie swojego losu człowieka już dawno za nami (tę rolę przejęła twarda waluta), to niedawno mieliśmy szansę do nich powrócić. Wszystko za sprawą wyprodukowanego przez Discovery miniserialu Klondike, który zabierając nas do okresu jednej z najsłynniejszych gorączek złota w historii, pozwala ponadto przyjrzeć się jak wielkim zmianom uległa telewizja w ostatnich latach.
Historyczne wydarzenia o których mówi serial, miały miejsce w ostatnich latach XIX wieku w Jukonie w Kanadzie. Tłumy poszukiwaczy zwabione wiadomością o odkryciu żyły złota w pobliżu rzeki Klondike ruszyły, by odnaleźć bogactwo i szansę na lepsze życie. Przyszło im zmierzyć się z niegościnną aurą i wieloma innymi przeciwnościami losu, które niejednego z nich pokonały i pogrzebały pod śniegami koła podbiegunowego. Serial opowiada o dwójce takich bohaterów – Billu Haskellu (Madden) i Byronie Epsteinie (Prew), właśnie wkraczających w dorosłość i widzących w podróży ku odległej północy możliwość przeżycia wielkiej przygody. Oczywiście to tylko przy okazji zgarnięcia wielkiej fortuny. Trzyodcinkowa produkcja w dużym skrócie prowadzi nas szlakiem chłopców przez tysiące kilometrów, by potem przedstawić ich losy w górniczym miasteczku Dawson City – centrum poszukiwawczej gorączki. O Klondike zrobiło się głośno około rok temu, gdy szefowie Discovery ujawnili, że przymierzają się do ekranizacji powieści Charlotte Gray Gold Diggers: Striking It Rich in the Klondike. Miał to być pierwszy serial fabularny tej stacji, którym chciano uzupełnić ofertę programową zawierającą podobne tematycznie i bardzo popularne dokumenty: Gorączkę złota i Dżunglę złota (obydwa znane również w Polsce). O tym, że Discovery podeszło do sprawy bardzo poważnie, zaświadczyła obecność wśród producentów Paula Scheuringa (twórca Prison Break, 2005-2009) i samego Ridleya Scotta. Do tego doszły znane nazwiska w obsadzie – obok wspomnianego już Maddena (Gra o tron, 2011- ), mieli pojawić się choćby Tim Roth i Abbie Cornish. Wrażenie robił też rozmach produkcji. Pięćdziesiąt cztery dni zdjęciowe, wszystkie w naturalnych plenerach kanadyjskiej Alberty, a wśród atrakcji m. in. najprawdziwsza lawina i objuczeni aktorzy wspinający się na ośnieżony szczyt Fortress Mountain.
Styczniowa premiera pokazała jednak, że doświadczenie w produkcjach dokumentalnych niekoniecznie musi się przełożyć na fabułę. Cel powstania Klondike staje się bowiem jasny już po kilkunastu minutach projekcji pierwszego odcinka – chodzi o pokazanie, w możliwie najbardziej realistyczny sposób, warunków życia poszukiwaczy złota z końca XIX wieku. Stąd dbanie o każdy szczegół – od wybudowanego własnoręcznie Dawson City, poprzez kopalniane szyby, aż do najdrobniejszych szczegółów kostiumowych. Wszystko na ekranie wręcz krzyczy do widza, by zauważył, w jak czasem nawet ekstremalnych warunkach egzystowali i przez co przechodzili ludzie dla kilku grudek złotego kruszcu. Zakładam, że miał być to sprytny sposób zakamuflowania treści dokumentalnych w fabule. Nie byłoby w tym oczywiście nic złego, w końcu współcześni telewidzowie przywykli do realistycznego podejścia twórców serialowych, jednak za takowym musi pójść coś jeszcze. Mianowicie intrygując fabuła, której w Klondike ze świecą szukać. Scenarzyści namnożyli tu wątków w imponującej liczbie i różnorodności. Oprócz głównej linii fabularnej, skoncentrowanej wokół poszukiwania złota, mamy też obowiązkowe romans i kryminał, jak również filozoficzną przypowiastkę o walce dobra ze złem, przetykaną wątkami westernowymi, przygodowymi i łotrzykowskimi. Ponieważ to wszystko dość łagodne tematy, porusza się tu także problem równouprawnienia i rasizmu, a gdzieś w tle pojawia się nawet antysemityzm. Tematyka obszerna nawet jak na pełnowymiarowy serial, a co dopiero tak krótki format. Stąd wynika, przytłaczające oglądającego już od samego początku, uczucie przesytu. Twórcy chcieli chwycić zbyt wiele srok za ogon, co jest często powielanym błędem i zawsze kończy się w ten sam sposób. Znużeniem. Rzutuje to na losy głównego bohatera, którymi nie sposób się przejąć, pomimo wszelkich rzucanych mu pod nogi kłód, bo wątek główny jest nieprzekonujący i rozmywa się w zbędnych intrygach pobocznych. Przez ekran przewija się multum postaci, ale obecność może połowy z nich jest czymkolwiek uzasadniona. Najlepszym przykładem postać Jacka Londona (tego Jacka Londona), który prawdopodobnie został pomyślany jako bezstronny komentator zdarzeń, lecz jego udział ograniczono do wygłoszenia kilku frazesów i pozostawienia widza skonfundowanego tym, co właśnie zobaczył.
Wydaje się, że twórcy byli tak zajęci warstwą wizualną swojego dzieła, że do fabularnej wrzucili wszystko, co wpadło im do głowy i pozszywali bardzo grubymi nićmi. Taki sposób robienia seriali odszedł do lamusa ponad dziesięć lat temu, jednakże osób odpowiedzialnych za Klondike chyba nikt o tym nie poinformował. To, co kiedyś uszłoby im na sucho, dzisiaj, w erze Breaking Bad i produkcji HBO razi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Cóż z tego, że scenografia zachwyca rozmachem, a kostiumy i charakteryzacja cieszą oko detalami? Cóż z tego, że kilka razy na odcinek jesteśmy obdarowywani zapierającymi dech w piersiach panoramami masywnych szczytów i ośnieżonych lasów? Cóż z tego, że opowiadana historia jest oparta na faktach, zawiera prawdziwe postacie i odzwierciedla realia tamtych czasów? Wszystko to tonie w mierności scenariusza, która nie pozwala we właściwy sposób cieszyć się z tych niewątpliwych atrakcji. Klondike pod względem fabularnym jest niestety produkcją anachroniczną, nie przystającą pod żadnym względem do współczesnych standardów.
Jeśli zawodzi intryga, to może chociaż bohaterowie dadzą się lubić ? Na to pytanie odpowiedź może być tylko po części twierdząca. Bezsprzecznie udał się twórcom główny bohater. Bill Haskell to postać niejednoznaczna, od pierwszych scen wątpiąca w sens całej wyprawy, potem stopniowo nabierająca przekonania, ale targana nieustannymi wątpliwościami. Tę kruchość znakomicie oddaje Richard Madden, który stworzył najbardziej przekonującą kreację w serialu. Jego Bill to młody człowiek, który zmuszony zostaje, by w ekspresowym tempie dorosnąć i odnaleźć się w świecie pełnym w najlepszym razie niechęci, w najgorszym jawnej wrogości. To jedyny bohater Klondike, który mierząc się z naturą, drugim człowiekiem i samym sobą, nie wypada w tym starciu sztucznie. Wręcz przeciwnie, choć to postać fikcyjna, zdaje się być najbardziej prawdziwa ze wszystkich. Tym większe uznanie należy się Maddenowi, który mając nikłe wsparcie w scenariuszu (przekonuje bohater, nie jego losy), stworzył tak wyrazistą rolę. Niestety nie da się tego powiedzieć o pozostałych członkach obsady. Abbie Cornish w zamyśle miała być twardą finansistką, mocno stąpającą po ziemi, niezainteresowaną gorączką złota, lecz ubiciem własnego interesu. Wychodzi z tego bohaterka, która sama nie wie czego chce, a jej rozdrażnienie udziela się widzowi. Reszta postaci to jednowymiarowe charaktery, które mają swoje miejsce w fabule i nie odchodzą od niego nawet na krok. Mamy więc sprawiedliwego stróża prawa, jego bezwzględnego przełożonego, kobietę upadłą i chytrego łotra. Wszystko poprawne, nudne i umykające z pamięci zaraz po seansie. Nieźle na tym tle wypadają Tim Roth, jako wcielenie zła w osobie szalonego Hrabiego i Sam Shepard, jako jego przeciwieństwo, Ojciec Judge. Oczywiście charaktery to płytkie i niczym nie zaskakujące, ale chociaż obsadzone znakomicie.
Po tych wszystkich narzekaniach Klondike jawi się jako jedna z najgorszych rzeczy, jakie przydarzyły się ostatnio telewizji. To nie do końca prawda. Produkcja Discovery jest dziełem doskonałym realizacyjnie. Zainteresowani tematem czy okresem historycznym nie znajdą niczego lepszego. Jednakże zwykłemu serialowemu widzowi, Klondike nie oferuje praktycznie nic. Niedostosowanie scenariuszowych rozwiązań do oczekiwań współczesnej publiczności będzie powodowało tylko przeciągłe ziewanie i zniecierpliwienie. Można by to było zrzucić na karb braku doświadczenia twórców, ale przy produkcji nie brakowało przecież rutyniarzy. Pozostaje tylko krzyknąć: Nie tędy droga, panowie dokumentaliści! i liczyć, że następnym razem będzie lepiej, bo możliwości ku temu ma Discovery ogromne.
Mateusz Piesowicz