Grimm (2011-… , David Greenwalt, Jim Kouf, Stephen Carpenter)
Portland w stanie Oregon. Jest zwykły, słoneczny dzień. Ścieżką prowadzącą przez gęsto zarośnięty las biegnie dziewczynka w czerwonej pelerynie. W ręce trzyma wiklinowy kosz. Nagle coś przyciąga jej wzrok. Zatrzymuje się skonsternowana. Chwilę później z gęstwiny wypada postać kształtem przypominająca wilka i porywa zaskoczoną bohaterkę, której rozpaczliwy krzyk niesie się wśród drzew… Nie, moment, coś jest nie tak. Nie peleryna, tylko bluza z kapturem, nie kosz, tylko iPod i nie dziewczynka, a młoda kobieta na porannym joggingu. Reszta się zgadza.
W taki sposób rozpoczyna się pierwszy odcinek emitowanego od 2011 roku przez NBC serialu Grimm będącego jednym z najlepszych przykładów na to, że klasyczne baśnie przeżywają właśnie swój renesans. Produkcja autorstwa Davida Greenwalta i Jima Koufa (którzy wcześniej mieli okazję współpracować przy Aniele ciemności) wpisała się więc w trwający od kilku lat proces przywracania opowieściom fantastycznym należnej im rangi. W tym przypadku twórcy obrali jednak najtrudniejszą z możliwych ścieżek. W przeciwieństwie do konkurencji, nie mieli oni bowiem wsparcia ani w animowanych hitach Disneya (z których garściami czerpie Dawno, dawno temu, produkcja ABC, stacji należącej do Walt Disney Company), ani w bestsellerowej prozie fantastycznej (jak Gra o tron stworzona przez HBO). Zdecydowali się więc na bardziej ryzykowny ruch, mianowicie sięgnięcie do klasyki literatury XIX-wiecznej i wykorzystanie w serialu wątków znanych z Baśni braci Grimm. O tym, z jak wielką nieufnością do projektu podchodzili zarządzający stacją, najlepiej świadczy opóźnianie premiery pierwszego sezonu, tak by znalazła się ona bliżej Halloween, co miało zapewnić większą oglądalność. To posunięcie okazało się na tyle skuteczne, że po niecałym miesiącu NBC przedłużyło emisję na cały sezon, a później na kolejne. Aktualnie w Stanach emitowana jest trzecia seria, która zbiera, jak do tej pory, najlepsze recenzje ze wszystkich. W czym tkwi siła tej produkcji ?
Jak sam tytuł wskazuje i co wspomniałem w akapicie powyżej, główna idea wzięła się od Jacoba i Wilhelma Grimmów, niemieckich językoznawców, którzy w masowej świadomości zaistnieli opublikowaniem zbioru baśni, zaczerpniętych z wieloletnich badań mitów i podań ludowych. Choć użyczyli serialowi swojego nazwiska, ich rola została jednak wywrócona do góry nogami. Jak się dowiadujemy na samym początku, opowieści braci nie są bowiem bajkami dla dzieci, ale opisem jak najbardziej rzeczywistych stworzeń, które zamieszkują po kryjomu nasz świat. Sami Grimmowie natomiast to wielopokoleniowy ród ludzi obdarzonych darem dostrzegania tego, czego nie widzą inni – baśniowych kreatur, tutaj zwanych Wesenami (niem. istota). Ostatnim zaś przedstawicielem rodu Grimmów jest główny bohater serialu, Nick Burkhardt, na co dzień… detektyw z Wydziału Zabójstw policji w Portland. Jak się łatwo domyślić, nie ma on pojęcia o swoim specyficznym rodowodzie, przynajmniej do chwili, gdy na ulicy zamiast ludzi zaczyna dostrzegać groteskowe potwory, po latach pojawia się jego tajemnicza ciotka, przewożąca w przyczepie kempingowej arsenał średniowiecznego uzbrojenia, a podejrzany o morderstwo okazuje się wilkiem w ludzkiej skórze (dosłownie). Wtedy jego życie, a także sposób rozwiązywania kolejnych spraw, ulegają diametralnej zmianie.
W tym punkcie dochodzimy do dwóch fundamentów, na których oparta jest narracja w Grimm. Pierwszy to znana telewizji od lat forma kryminalnego proceduralu, czyli serialu składającego się z pojedynczych historii zamkniętych w obrębie jednego odcinka. Schemat ten jest wykorzystywany praktycznie od zawsze; nie sposób wymienić wszystkich seriali, które z niego skorzystały. Wystarczy przypomnieć Prawo i porządek, CSI, czy nieco nowsze Castle i Mentalistę. Wydaje się, że w takim przypadku ciężko będzie wymyślić coś, co mogłoby zainteresować widza obeznanego z podobnymi produkcjami. Jednak twórcom Grimm się to udało. Przemycając baśniowe stwory do codzienności swojego głównego bohatera, Greenwalt i Kouf otworzyli szeroko furtkę dla zupełnie innego spojrzenia na znany nam schemat: morderstwo -> śledztwo -> rozwiązanie. Oczywiście podstawy zostały te same, ale dodajcie do punktu pierwszego niewytłumaczalne przyczyny śmierci i narzędzia zbrodni niepasujące do żadnych powszechnie stosowanych, do drugiego szukanie podpowiedzi w starożytnych księgach, a do trzeciego konfrontację z monstrum rodem z koszmaru. Teraz wygląda to wszystko znacznie ciekawiej. Do tego dochodzi jeszcze kwestia dwoistej natury Nicka. Jako policjant musi dbać o przestrzeganie prawa i nie może pozwalać sobie na osobiste wycieczki, lecz jako Grimm podlega zupełnie innym zasadom, które w skrócie polegają na obowiązku uśmiercenia każdej nieludzkiej istoty. To stwarza mnóstwo możliwości dla scenarzystów, by przemycić moralne rozterki bohatera związane z ukrywaniem prawdy przed swoimi bliskimi i życiem na granicy dwóch światów. Szkoda jednak, że nie zawsze potrafią oni z tych okazji odpowiednio skorzystać. Zwłaszcza w pierwszej serii mieli z tym wyraźny problem, co prowadziło do największego zarzutu wobec serialu, czyli braku logiczności. Rozwiązywane w niektórych odcinkach sprawy były tak mocno zakorzenione w baśniowych realiach, że próby „upchnięcia” ich w ramy współczesnych śledztw wyglądały niezamierzenie komicznie. To z kolei prowokowało widzów do wątpliwości co do zdolności umysłowych prowadzących je detektywów, którzy przyjmowali każde, nawet najbardziej niedorzeczne wyjaśnienie bez mrugnięcia okiem. Sprawy ulegają jednak dużej zmianie na plus wraz z nadejściem drugiego sezonu. Bez ujawniania szczegółów fabuły mogę zdradzić tylko, że pojawia się więcej postaci świadomych opozycyjnego charakteru świata, a co za tym idzie, historia może się w większym stopniu skupić na swoim fantastycznym wymiarze.
Ten natomiast jest drugim ze wspomnianych fundamentów narracyjnych w Grimm. Od pierwszego odcinka począwszy, każdy kolejny rozpoczynany jest cytatem z opowieści, która posłużyła za pierwowzór opowiadanej fabuły. Co jednak ciekawe, twórcy nie ograniczają się tylko do bogatego dorobku braci Grimm – choć takie rozwiązanie wydaje się logiczne. Obok dobrze nam znanych baśni zebranych przez nich, takich jak ta o Czerwonym Kapturku, Fleciście z Hameln, Roszpunce, Muzykantach z Bremy czy Kopciuszku, pojawiają się również nawiązania do twórczości Charlesa Perrault, E.T.A. Hoffmanna i Hansa Christiana Andersena, tradycyjnych bajek angielskich i norweskich, wierzeń ludowych rodem z Japonii i Meksyku, religii voodoo, a nawet do poezji Williama Yeatsa, czy Myszy i ludzi Johna Steinbecka. Wymieniłem tylko niektóre z tekstów kultury, do których sięgnęli twórcy – odszukiwanie ich na własną rękę i badanie, w jaki sposób zostały przystosowane do scenariusza, jest swoistym efektem ubocznym oglądania Grimm. O ile był on zamierzony, można temu pomysłowi tylko przyklasnąć, bo w sposób łatwo przyswajalny dla serialowego widza pozwala przypomnieć nieraz już zapomniane opowieści z dzieciństwa, albo odkryć do tej pory nieznane elementy obcego folkloru. Czyli w pewien sposób realizuje jedno z podstawowych założeń baśni i przekazuje wiedzę na temat otaczającego nas świata. Jeśli ktoś jednak dostrzega w tym zbytni dydaktyzm, to bez obaw. Twórcy postarali się o to, by widz nie był zbytnio przeciążony nowo nabytą wiedzą i dostosowali baśniowe historie do wymogów współczesnej telewizji. W ten sposób Jaś i Małgosia zamiast do chatki z piernika, trafili w ręce złodziei organów, olbrzym z Jasia i magicznej fasoli okazał się zbiegiem z więzienia, a Śpiąca Królewna nie ukłuła się wrzecionem, lecz doznała urazu dobrze znanego każdemu posiadaczowi domowego czworonoga.
Ma więc Grimm wszelkie predyspozycje ku temu, by przeskoczyć z półki z napisem „zabijacz czasu”, na tą oznaczoną jako „wartościowa rozrywka”, okupowaną przez najlepsze współczesne seriale. Tak się jednak nie dzieje, a produkcja NBC tkwi gdzieś pomiędzy jedną, a drugą kategorią. Powodów takiego stanu rzeczy możemy doszukiwać się kilku, ale jeden z nich ma decydujące znaczenie. Mam tu na myśli, wspomniany już przy okazji braku logiki scenariusz. Grimm zmaga się tu niestety z problemem typowym dla wszystkich procedurali. Mianowicie sporymi niedostatkami, jeśli chodzi o budowę postaci. Skupienie każdego odcinka na innym śledztwie nie pozwala na głębsze przeanalizowanie sytuacji, w jakiej znalazł się główny bohater. O ile nie stanowi to wielkiego problemu w przypadku typowych seriali kryminalnych, o tyle tutaj jest wprost irytujące. Podstawowe założenie tej produkcji, czyli istnienie fantastycznego świata w ramach rzeczywistości, wręcz wymusza na twórcach opowiedzenie o nim jak najwięcej, ci tymczasem chwilami zdają się o tym zapominać. Bywają odcinki, w których baśniowość zostaje całkowicie odstawiona na drugi plan, pogrążające się w nudnej doczesności. Scenarzyści jakby zapomnieli, że nie piszą kolejnego serialu o zwykłych policjantach. Ich bohater widzi stworzenia nie z tego świata, ale trudno dostrzec w nim jakąś zmianę z tego powodu. Fabuła zawsze skupia się na aktualnej sprawie, kwestie prywatne natomiast zostają upchnięte w kilka dialogów i wyrzucone w kąt. Traktowanie Nicka po macoszemu, odbija się niestety na grze aktorskiej Davida Giuntoliego sprawiając, że trudno opisać jego postać inaczej, niż słowem „nijaki”. A mówimy przecież o głównym bohaterze! Podobnie jak z innymi kwestiami, twórcy poszli jednak po rozum do głowy i w kolejnych sezonach naprawiają błędy, jakie zostały popełnione na początku. Nie zmienia to jednak faktu, że przez praktycznie całą pierwszą serię miałem problemy z odtworzeniem w pamięci wyglądu czy cech charakterystycznych Nicka – bo takich po prostu nie posiadał. To stwarzało okazję do zabłyśnięcia wyrazistym bohaterom drugoplanowym, jednak i w tym przypadku mam mieszane uczucia. Zarówno Hank (Russell Hornsby), partner Nicka, jak i Monroe (Silas Weir Mitchell), zreformowany Wesen, nie są postaciami, które „kradną” scenę samym pojawieniem się na ekranie. Można to oczywiście tłumaczyć skupieniem twórców na planowaniu poszczególnych intryg i rozwijaniu baśniowego uniwersum, ale to wyjaśnienie bardzo naciągane.
Pomimo tych widocznych gołym okiem wad trzeba powiedzieć, że Grimm jest jasnym punktem na serialowej mapie. Drugi i trzeci sezon rozwinęły fabułę w na tyle frapujący sposób, że śledzenie jak intryga zatacza coraz szersze kręgi, wychodząc zdecydowanie poza Portland, autentycznie przykuwa do ekranu i pozwala zapomnieć o słabościach, szczególnie wyraźnych w serii pierwszej. Mamy więc nietypowy procedural z bardzo typowym bohaterem, szeroką gamą wymyślnych stworzeń i odpowiednią dawką baśniowego okrucieństwa (bardzo dosłownego, makabrycznych widoków tu czasem aż nadto). Przede wszystkim jednak: z fantastyczną otoczką, która – przy odpowiednim podejściu – pozwoli cofnąć się do czasów, gdy wierzyliśmy, że przerażający dom obok może zamieszkiwać wilkołak, a raczej – Blutbaden.
Mateusz Piesowicz