WĘDKARSKI EROTYK

1531551_10203111989789162_206409467_nNimfomanka. Część I
(Nymphomaniac: Volume 1)

Belgia, Dania, Francja, Niemcy,
Wielka Brytania 2013, 122′
reż. Lars von Trier, scen. Lars von Trier,
zdj. Manuel Alberto Claro, prod. Peter
Aalbæk Jensen, Peter Garde, muz. Manuel
Alberto Claro, wyst.: Charlotte Gainsbourg,
Stellan Skarsgård, Stacy Martin

Każdy znajdzie coś dla siebie w ciasnym pokoju Seligmana. Unoszą się tu duchy Dickensa, Darwina, de Sade’a, Pasoliniego, Brechta i wielu innych. Nimfomanka. Część I Larsa von Triera jest bowiem opowieścią o nieustającym pragnieniu i starającym się je zracjonalizować umyśle, powoli rozwijającą się w oparach niezliczonych odniesień. Często są one jedynie świadectwem erudycji (i próżności) twórcy, tworzą jednak idealne tło monumentalnego, ponad pięciogodzinnego w wersji reżyserskiej, (anty)moralitetu o niezaspokojonych ludzkich potrzebach.

Seligman gładzi się delikatnie po policzkach – stara się nie okazać żadnej emocji, słuchając posiniaczonej Joe, która popija spokojnie bawarkę i opowiada o „7-8 kochankach w ciągu nocy, 10 orgazmach w ciągu dnia”. Jedynie kąciki jego ust czasem lekko unoszą się, a w oku pojawia się jakby błysk zdziwienia i fascynacji. Trzeba przyznać, że Stellan Skarsgård dojrzale wcielił się w tę trudną rolę zdystansowanego racjonalisty, skrywającego się za swoją rozległą wiedzą w nowej, interesującej dla niego sytuacji. Wracając ze sklepu, znajduje pobitą Joe (przekonująca w swojej roli, jednak zupełnie zdominowana przez doskonałe aktorstwo Skarsgårda, Charlotte Gainsbourg), której jedynym życzeniem jest kubek herbaty z mlekiem.

W domu Seligmana rozpoczyna ona swoją opowieść, łudząco przypominając prostytutki z Salo, czyli 120 dni Sodomy Piera Paola Pasoliniego. Joe, podobnie, jak bohaterki adaptacji powieści Markiza de Sade’a, początkowo kokieteryjnie ukrywa swoje zepsucie, by za chwilę, z nieskrywaną przyjemnością, przyznać się do największych plugastw. Mówiąc o sobie, że jest złym człowiekiem, kłamie. Świadoma tego, co pomyślałaby o niej większość ludzi, stara się od razu dokonać autokrytyki, posługując się sztampowymi, moralizatorskimi tezami o destrukcyjnych skutkach rozwiązłości.

Ku swojemu zaskoczeniu przekonuje się, że nie trafiła jednak na przeciętnego człowieka. Seligman jest bowiem jak Darwin, który pisał: Mój umysł stał się rodzajem maszyny mielącej fakty i wyrzucającej z siebie prawa natury. Opisuje on każde zachowanie Joe przez pryzmat swojej wielkiej pasji – wędkowania. Świadomy tego, że wszystkie prawa moralne są relatywne, stara się w opisie rzeczywistości posługiwać kategoriami przyrodniczymi. Setki wymownych, dyskretnych gestów i spojrzeń, stanowiących na pozór o kulturowej ogładzie Joe, służą jej w tym odczytaniu  jedynie do pozyskania kolejnego partnera seksualnego – rybackiego trofeum, które można powiesić nad kominkiem. Bywa jednak, że bohaterka nie wie, co powiedzieć, gdy kolejny rozdział jej opowieści Seligman przyjmuje ze stoickim spokojem.

Jeśli więc Nimfomanka to film o kobiecie, która wyłamuje się ze swojej genderowej roli, jak niektórzy sugerują, to zdecydowanie opowiedziany z mizoginistycznej perspektywy. Von Trier, jak niemal zawsze, buduje niespójny obraz kobiecości, naznaczony fascynacją, ale też strachem. Fascynuje reżysera kobiecy instynkt i głęboka emocjonalność, jednak z obawy przed ostateczną dominacją zazwyczaj unicestwia wykreowane przez siebie bohaterki.

1530521_10203111988629133_1605447167_n

Podobnie Joe, silna i inteligentna, początkowo zostaje ukazana w dobrym świetle, potem von Trier postanawia wyłączyć prąd i postać znika w ciemności. Seligman wraz z rozwojem opowieści przejmuje kontrolę. Gdy pierwsza część Nimfomanki dobiega końca, widz zadaje sobie jedynie pytanie, jak skończy się historia tytułowej bohaterki? To bowiem, co może ją spotkać w międzyczasie, jest raczej przewidywalne, a o jej charakterze wiemy już dużo. Prawdziwie intrygująca okazuje się za to postać Seligmana, tajemnicza i jeszcze nieodkryta. Jaki obrót zdarzeń zwiastują pierwsze krople potu pojawiające się na sędziwym już czole Skarsgårda?

Na rozwiązanie przyjdzie czas, zdaje się sugerować von Trier. Opowiada swój (anty)moralitet, w którym nie ma miejsca dla niezanegowanych zasad moralnych, niespiesznie, rozdział po rozdziale pogłębiając samotność i frustrację bohaterów. Zwraca przy tym uwagę na każdy detal i emocję. Tworzy opowieść godną Dickensa w czasach obezwładniającej wolności, z powodu której cierpi Joe. Jak w idealnie napisanej wiktoriańskiej powieści, wprowadza w każdym rozdziale nowe wątki i historie, pogłębiając obraz psychologiczny głównych bohaterów, nadając przy tym fabule odpowiedni rytm. Burzą go jedynie krótkie wtrącenia, w większości ukazujące taktyki wędkarskie – ironicznie porównujące metody łowienia ze zdobywaniem przez Joe kolejnych mężczyzn.

Całość zaś streszcza scena inicjalna, pełniąca rolę operowej uwertury. Spojrzenie kamery powoli płynie po murze i wyławia kolejne elementy sceny, by w końcu kiczowata w tym kontekście muzyka Rammsteinu, kontrastowa wobec wcześniej wypełniającej zaułek ciszy, zasugerowała, w jaki sposób potraktowana zostanie w filmie estetyka porno. Nieustannie bowiem statyczna kamera beznamiętnie ukazuje naturalistyczne, choć nie szokujące, sceny seksu, pozbawia je erotycznego charakteru, często eksponując jedynie ich mechaniczność i śmieszność.

Nie możemy nawet na sekundę zapomnieć, że oglądamy fikcję, przedstawienie, rozgrywające się w większości w zamkniętych, klaustrofobicznych i przypominających  scenę pomieszczeniach. Reżyser wzbudza w widzu poczucie Brechtowskiego „efektu obcości”,  nie pozwalając mu identyfikować się ze swoimi bohaterami. Najlepiej ta taktyka wybrzmiewa, gdy Seligman, wychodząc z roli słuchacza, protestuje przeciw nagłemu ponownemu pojawieniu się w opowieści Joe jej kochanka sprzed lat. Zanegowanie prawdziwości historii opowiadanej przez główną bohaterkę wzbudza niepewność, co właściwie jest prawdą, a co jedynie kaprysem wyobraźni? Ale to przecież nie jest film o nimfomanii, ale o czymś, co kryje się pod powierzchnią tego widowiskowego spektaklu, który uderza prosto w nasze głęboko skrywane lęki.

Mateusz Góra