PopcORN

Piotr Sarota

PopcORN – konsumpcja niejedno ma imię

Każdy, kto korzysta z Sieci w celach nieco bardziej wyrafinowanych niż sprawdzanie poczty i serwisów plotkarskich, prawdopodobnie wcześniej czy później natknie się na tzw. Zasadę 34 (Rule 34). Zrodzoną po Ciemnej Stronie Internetu regułę można ująć w stwierdzeniu, iż jeśli istnieje jakiś tekst, to gdzieś w Sieci znajduje się również jego wersja pornograficzna. Komiks o upojnej nocy Roszpunki i Meridy Walecznej? Frywolne fanarty z Mario i Princess Peach? Opowieść o zakazanej miłości Bilba Bagginsa i Thorina Dębowej Tarczy? Panie i Panowie – witamy w Internecie.

Popkultura zawsze była integralną częścią kultury, ale chyba jeszcze nigdy nie skupiała w swych rękach tak potężnych wpływów. Oddziałuje na liczne grupy odbiorców, którzy jednak wykraczają poza kategorię bezrefleksyjnie chłonącego przekaz, bezmózgiego zombie, pożerającego popcorn na pokazie kolejnego blockbustera. Wręcz przeciwnie: znaczną ich część stanowią osoby obyte w kulturze, dla których konsumowane teksty są punktem wyjścia do własnych interpretacji, produkowania treści zwrotnych opartych na osobistych refleksjach. Oczywiście, nie oszukujmy się: w dużej mierze owoce fanowskiej aktywności są bezwartościowe i karykaturalne. Co może wyniknąć z mariażu bohaterów Harry’ego Pottera i Katedry Najświętszej Marii Panny w Paryżu, z okularnikiem w roli uwodzicielskiej cyganki? Zwraca to jednak uwagę na inną kwestię: fani konsumują produkty popkultury, która w dużej mierze całkowicie zaspokaja ich potrzeby intelektualne, estetyczne, (quasi)religijne czy… erotyczne.

 Pornografia, jak powiedziałby Hans Landa, jest jak szczur: wytępić się jej nie da, zaś każdy kolejny przełom technologiczny – fotografia, kino, Internet – stanowił dla niej odpowiednik nawozu powodujący szybki i bujny wzrost. Przynajmniej do pewnego momentu. Owszem: Sieć umożliwiła dostęp do olbrzymich zasobów materiałów prezentujących szeroki zakres aktywności seksualnych, lecz jednocześnie naruszyła podstawy, na jakich opierał się przemysł porno. W dobie cyfryzacji każdy mógł zrobić „brudny film” we własnej sypialni, z przypadkową, acz chętną ekipą, bez żadnego przygotowania czy specjalistycznego sprzętu. Nie wspominając już o tym, że te amatorskie lub pół-profesjonalne materiały były w większości darmowe, zaś Internet zapewniał dużą dozę anonimowości. Co ma jednak do tego popkultura – oczywiście poza faktem, że dzisiaj nawet parkiety reklamuje się przy pomocy nagich kobiet? Cóż, nie da się ukryć, że kultura popularna jest przesiąknięta erotyzmem: seksistowskie stereotypy, bohaterki w obcisłych kombinezonach, pancerne staniki i jazda gołym tyłkiem na smoku – ręka w górę, kto nie spotkał się z tym chociaż raz. Kobiety w dużych ilościach zapełniają fantastyczne światy i nawet jeśli nie są traktowane jako obiekty seksualne, często podlegają wtórnej seksualizacji ze strony czytelników. Wygląda bowiem na to, że zmianie uległ stereotyp „nerda”: to już nie nastolatek chowający pod łóżko porno-pisemka i śliniący się do biustu Jenny Jameson, lecz geek siedzący przed komputerem w pokoju wypełnionym figurkami bohaterek anime i gier video, wlepiający gały w cyfrowe krągłości Harley Quin z Batman: Arkham Asylum (2009).

Przesunięcie to miało zasadnicze znaczenie dla przemysłu rozrywkowego: znalazł on furtkę, dzięki której można było dotrzeć do konsumenta, którego buzujący testosteron nierzadko ratował finanse twórców. Więcej: w chwili obecnej środowisko fanów niejednokrotnie decyduje o „życiu lub śmierci” gotowych produktów i nie chodzi tu tylko o ilość sprzedanych egzemplarzy czy wpływy z kin. Nawet jeśli dany film lub gra były dobre, bez szumu tworzonego przez ich miłośników – choćby polegał on na tworzeniu pornograficznych komiksów – zwyczajnie przepadnie w natłoku nowych tytułów. Fanom, w pewnym sensie, zapewniono dostęp do czerwonego guzika mogącego przynieść produktom i twórcom zwycięstwo lub zagładę. Lecz postępująca dyktatura popkultury okazała się mieć znaczenie nie tylko dla elektronicznej rozrywki czy dużych wytwórni filmowych, ale również dla branży porno. Otrzymawszy cios od przemysłu video i Internetu, była świadkiem odpływu napalonych graczy i czytelników m.in. do komiksów i gier, gdzie bohaterki były piękne, miały swoje historie, wplątywały się w skomplikowane związki uczuciowe, ratowały świat bądź sprowadzały nań zgubę. Wystarczało przy tym nieco poszperać w Sieci, by odnaleźć twórczość innych fanów, zdolnych dodać pieprzu do życia heroiny bądź pożenić ją (niekiedy dosłownie) z inną znaną postacią. Trudno było konkurować z nimi filmom podporządkowanym tzw. porno-logice, gdzie pretekstem do seksu jest absolutnie wszystko – włącznie z rozsypaną karmą dla kota.

Popularne powiedzenie mówi jednak: skoro nie możesz go pokonać, to się do niego przyłącz. Inne zaś twierdzi, że gdy trafisz między wrony, kracz jak one. Trudno nie odnieść tego do kierunku, w którym poszła część produkcji filmów porno – a mianowicie przeróbek i parodii popularnych hitów małego i wielkiego ekranu. I znów: nie jest to nic, czego historia nie widziała wcześniej. W pierwszej połowie XX wieku Tijuana bibles zmieniały popularne komiksy takie jak Dick Tracy czy Popeye w tanie, ostre i nie zawsze smaczne porno. Lata później baśnie w rodzaju Królewny Śnieżki czy Pięknej i bestii nierzadko stawały się obiektem „różowej” reinterpretacji, eksploatując motyw „damy w opresji”, przy czym zarówno owa opresja, jak i wdzięczność za ratunek przybierały bardzo podobne – i wiadome – formy. Pomysł na przerabianie popularnych produkcji w rodzaju Terminatora (1984) i Re-animatora (1985) z uwzględnieniem aluzyjnego tytułu, również nie jest konceptem ostatnich lat. Ale nigdy wcześniej moda na parodiowanie tekstów w duchu hardcore nie była tak wyraźna. Producenci branży porno, zdaje się doszli do podobnego wniosku jak ich „sąsiedzi” z branży filmowej: to fani w dużej mierze odpowiadają za sukces danego przedsięwzięcia, należy więc dotrzeć do nich wszelkimi możliwymi sposobami.

 obr 5Zasada 34 staje się w tym przypadku istną żyłą złota, furtką otwierającą drogę do przepastnych portfeli potencjalnych konsumentów. Przykład? W 2006 roku, na fali popularności gry World of Warcraft, powstała kilkuodcinkowa seria pod tytułem World of Whorecraft, w której walczący bohaterowie na chwilę odrzucali w kąt miecze i magiczne księgi, poświęcając się interakcjom innego, nie mniej przyjemnego rodzaju. Seria korzystała z estetyki kasowego MMORPG i znanych branżowych „twarzy”, oferując odpowiedź na nurtujące wielu gracze pytania w rodzaju: kto jest lepszy w łóżku – elfia kapłanka czy ludzka łowczyni, tudzież jak zareaguje laska maga, gdy odpowiednio się nią posłużyć? Innym przykładem jest film Pirates (2005), okrzyknięty swego czasu najdroższą produkcją porno w historii. Inspiracje Piratami z Karaibów (2003) były widoczne jak na dłoni, ale nikt ich specjalnie nie krył, od siebie zaś twórcy dodawali całkiem rozbudowaną historię, dopracowaną scenografię i elementy w tego typu filmach podstawowe, zrealizowane zresztą na wysokim poziomie. Efekt w obydwu przypadkach był podobny: olbrzymi odzew medialny. Nie ważne, czy traktowano to jako ciekawostkę, kuriozum czy odkrycie – szum, jaki powstał wokół tych filmów był znaczny. Co jednak ma to wspólnego z fanami i oglądaniem popkulturowych idoli w wersji porno? Otóż całkiem sporo.

Gdyby chcieć wymienić zasadnicze czynniki, które mogą wywołać zainteresowanie danym tytułem u fana, można by wskazać trzy. Pierwszy to po prostu identyfikacja z postacią, więź wytworzona między nią a konsumentem – bo okazała się wyjątkowo ładna, inteligentna, zaradna, lub po prostu nie była tępą dzidą jak reszta bohaterów. Droga od niewinnego przeżywania przygód heroiny do tworzenia własnych, fantastycznych scenariuszy jej losów nierzadko obejmujących utratę przyodziewku, nie jest wcale taka długa jak się wydaje. Ani dziwna – cóż bowiem jest dziwnego w próbie zajrzenia „za kulisy”, dopowiedzenia tego, na co autorom zabrakło czasu, pomysłu lub odwagi? Porno parodie nie różnią się w tym momencie wiele od fanowskich grafik czy komiksów – może tylko tym, że są mniej elastyczne i ograniczone możliwościami technicznymi. Drugim czynnikiem jest sentyment. Kto z pokolenia obecnych dwudziesto-trzydziestolatków nie wspomina z łezką w oku starych anime puszczanych w telewizji z włoskim dubbingiem, kiczowatych seriali fantasy i tanich, acz kultowych filmów klasy B? Straszące niskim budżetem, infantylne, często głupie i nielogiczne, nierzadko stanowiły podstawę, na jakiej wyrosły osoby nieco bardziej świadomie zainteresowane popkulturą. Skoro tak, to czemu tego nie wykorzystać? Czemu nie zaprezentować swoistych lost chapters, w których ubóstwiana niegdyś heroina na chwilę schodzi z Olimpu i przestaje być tak zasadnicza, odkrywając przed widzem zakamarki swej… osobowości? Oczywiście najlepiej, gdy takim działaniom poddaje się tytuły, które w swej oryginalnej postaci dawały podstawy do fantazjowania na temat stopnia intymności związków międzyludzkich – Xena (1995) jest tu tylko jednym z barwniejszych przykładów.

Jednak tym, co stanowi główny czynnik przyciągający widza do porno-reinterpretacji jest… ciekawość. Fani są po prostu cholernie ciekawscy, zaś każdy news dotyczący ich ulubionego tytułu/serialu/gry jest haczykiem, na który złapać się może potencjalny konsument. To prosta, wręcz banalna zasada: im coś wydaje się dziwniejsze lub bardziej absurdalne, tym większa chęć sprawdzenia, jak to naprawdę wygląda. Czy znalazłby się fan Gwiezdnych Wojen (1977), który nie byłby skłonny choć na moment rzucić okiem na to, jak w różowej parodii Darth Vader posługuje się swoim „mieczem świetlnym”? Bądź też przekonać się, co robią Mulder i Scully w przerwach między kolejnymi śledztwami? Warto tutaj zauważyć, że w przypadku poważniejszych produkcji (tzn. takich, w których tytuł nie jest tylko chwytem reklamującym tanią miernotę) twórcy starają się stworzyć jak najwierniejszą imitację parodiowanych dzieł. Zatrudniają aktorów podobnych do tych z wersji oryginalnych, powielają schematy fabularne (oczywiście wzbogacone adekwatnie do targetu), dbają nawet o odpowiednią oprawę muzyczną i pracę kamery, słusznie postrzegając to jako element przyciągający fanów. Z drugiej strony strategię tę można doprowadzić do absurdu, przekształcając i erotyzując coś, co w założeniu erotyki miało być absolutnie pozbawione, rezultatem czego są przeróbki Scooby-Doo bądź Smerfów. Chociaż biorąc pod uwagę, że Smerfetka była jedna na całą wioskę, coś w tym może być…

obr 2Czy oznacza to, że czeka nas dalszy wysyp pornograficznych parodii? I tak i nie. Niewątpliwie każdy, kto poświęci choć chwilę na poszukiwania, zostanie zaskoczony ilością tych produkcji i ich różnorodnością: od przeróbek filmów kultowych (Batman zbawia świat [1966]) po wariacje na temat seriali telewizyjnych tak starych (Przyjaciele [1994]), jak i najnowszych (Breaking Bad [2008], True Blood [2008]). Wydawałoby się, iż jest to spełniony „kosmaty” sen każdego nerda, fanfik wrzucony do reala, przyobleczony w (kuszące) ciało, Zasada 34 w pełnej krasie. Ale przyglądając się temu bliżej uwidacznia się zasadniczy problem tych produkcji: ograniczenie formuły. Można tworzyć kolejne parodie, lecz w końcu dojdziemy do etapu, gdy nie zostanie już nic interesującego do sparodiowania. Zajmowanie się niszowymi tytułami niesie ze sobą mały potencjał komercyjny (kto zwróci uwagę na porno o bohaterach kojarzonych tylko przez ekipę i ich rodzinę?). Ratunkiem byłaby kombinatoryka w zakresie samych fabuł (Internet jest wszak pełen tekstów, w których Imperium pokonuje Rebelię, a Batman stosuje alternatywne metody perswazji wobec swych przeciwniczek), ale problemem jest jak zwykle ten sam – prawa autorskie. O ile parodie mieszczą się jeszcze w zakresie dozwolonego użytku, to raczej wątpliwym jest, aby firmy producenckie ze spokojem patrzyły, jak ktoś pod bokiem robi im, z komercyjnym zamysłem, alternatywne Gwiezdne Wojny. Na dodatek w wersji porno. Innymi słowy odpada czynnik, który w fanfikach jest esencjonalny: możliwość popuszczenia wodzów fantazji, eksploracja potencjalności, siłowanie się z oryginalnymi konceptami i zapełnianie białych plam pozostawionych przez twórców. Na tym tle działalność przemysłu porno wygląda nad wyraz biednie. Po co oglądać prawdziwe aktorki – nawet świetnie ucharakteryzowane – skoro nie można liczyć na żadne poważne odejście od pierwotnego wzoru? Nie wspominając o przewidywalnych zakończeniach.

Mimo to nie wydaje się, aby moda na porno-przeróbki szybko przeminęła. Produkują wokół siebie zbyt dużo szumu i zainteresowania, nie wspominając już o kwestiach finansowych. Zresztą, materiału do przemielenia nie brakuje. Przerażający jest jedynie fakt, że we współczesnych czasach obfitujących w teksty o dużym, acz nie zawsze pozytywnym, wpływie na kulturę popularną i prężnie działających wytwórniach filmowych, przemysł pornograficzny tworzy śmieszniejsze parodie niż mainstream. Ale czemu się dziwić: są lepsze obiekty konsumpcji niż popcorn…