Dzieci, nadstawcie uszu…

Beksiński!

Brzmienie Apokalipsy

 

 „Potem ujrzałem:
Oto drzwi otwarte w niebie,
a głos, ów pierwszy, jaki usłyszałem,
jak gdyby trąby mówiącej ze mną, powiedział:
«Wstąp tutaj, a to ci ukażę, co potem musi się stać».”

Apokalipsa św. Jana 4,1 (z Biblii Tysiąclecia)

W miarę, jak zalew tandetnych, paradokumentalnych inscenizacji inwazji UFO wypełnia internetowe serwisy, potencjał grozy, właściwy filmikom rejestrującym dziwne zjawiska, słabnie. Trudno powiedzieć, czy Jeźdźcy Apokalipsy zostali poinformowani o zaistniałej sytuacji, ale ich przybycie najwyraźniej poprzedza galopująca inflacja strachu przed końcem świata – przynajmniej w sferze wizualnych przedstawień. Oto jednak okazuje się, że kanał dźwiękowy otwiera drogę dla nowych doznań spod znaku creepy. Być może popularność youtube’owego fenomenu pt. „strange sounds around the World” to znak, że pora nadstawić ucha na dźwięki zapowiadające Apokalipsę?

Strange sounds on the Internet

Początki trendu umieszczania „dziwnych hałasów” w serwisie YouTube datować można na 2011 rok. Najwyraźniej groźba rychłego końca świata, zapowiadanego rzekomo w kalendarzu Majów, wyostrzyła słuch łowców sensacji na całym świecie. Już po paru miesiącach krążenia spiskowej teorii w sieci, liczba wyświetleń rzeczonych filmików mogła przyprawić niejednego sceptyka o ból głowy, a wielu fanom Z Archiwum X zapewne dostarczyła dreszczy. Z czasem sprawa nabierała rozmachu medialnego, zahaczając o telewizyjne serwisy informacyjne i dając ekspertom natchnienie do twórczej egzegezy niezrozumiałego zjawiska:

Znamienne, że scenerią dla tych audialnych ekscesów bywają najczęściej miejsca odległe od cywilizacji (najbardziej przestrasza rosyjska tajga – kojarzy się z Czarnobylem) lub postindustrialne, ponure blokowiska. Do dziś nikt chyba nie rozprawił się z paranormalnymi insynuacjami, ale faktem jest, że Internet w ciągu roku wypełnił się przytłaczającą ilością brzęków, buczenia i skrzypienia, mających gnębić obietnicą rychłego rozpadu świata. Niektórzy (ci bardziej metafizycznie nastawieni) interpretują te hałasy jako trąby apokaliptyczne lub jerychońskie, inni (bardziej scjentystyczni) chcą słyszeć w nich efekt przesunięć tektonicznych albo innych kosmicznych procesów. Jednak najmniej udane, podrobione hałasy wskazują na inspiracje ścieżkami dźwiękowymi typowymi dla konwencji science-fiction, thrillera (najwięcej podejrzeń co do genezy całego trendu strange sounds budzą dźwięki z Czerwonego stanu Kevina Smitha z 2011 roku) lub filmami Davida Lyncha, w których nieustannie przed widzami otwiera się audialna otchłań, rozbudzana przez ciche, jednostajne, acz sugestywne pulsowanie basów. Jakby napisał Konrad J. Zarębski – wyłącznie dla wielbicieli zjawisk paranormalnych.

Ostatecznie to właśnie kryterium dokumentalizmu, początkowo dodające fenomenowi strange sounds spektakularnego rozgłosu, zaczyna domagać się wyjaśnienia, a wreszcie każe postawić pod znakiem zapytania autentyzm zamieszczanych w Internecie materiałów, zawieszając jednocześnie ich złowieszczy charakter. Może więc fikcja powinna okazać się bardziej niepokojąca?

Apocalypse Wow?

Co do kinowych odsłon motywu Apokalipsy filmowcy (przynajmniej w orbicie Hollywood) nie zawsze dorównywali kreatywnością pomysłom Internautów. Wzmożona w tym obszarze aktywność w fabryce snów wynikała raczej z odkrycia nowych możliwości technicznych (efekty specjalne), niż z katastroficznych nastrojów przełomu wieków. Komercyjny imperatyw wymusił sięganie po sprawdzone wzorce także w kwestii konstruowania ścieżki dźwiękowej. I znów użyteczność udowodnił model muzyki z offu, która swoją standaryzacją brzmienia (symfoniczny rozmach utrzymany w późnoromantycznym, silnie emocjonalnym idiomie) oraz tautologiczną ilustracyjnością pozostaje w tle warstwy wizualnej. Dobrym przykładem jest kompozycja Trevora Rabina do Armageddonu (1998) w reżyserii Michaela Baya.

W tym wypadku muzyka ma jedno zadanie – wzmagać odczucie patosu (jakby mało go było w obrazach herosów w pomarańczowych kombinezonach, którzy w slow motion zmierzają do swej rakiety podczas uroczystej, pełnej solennych frazesów przemowy prezydenta USA). Jeśli w takim pomyśle na ścieżkę dźwiękową jest cokolwiek specyficznego (konia turyńskiego z rzędem temu, kto zapamiętał choć urywek melodii) to chyba jedynie emocjonalna ultrabombastyczność, wtłoczona w marszowy rytm (gdy NASA bierze sprawę w swoje ręce) oraz elementy apokaliptycznej aranżacji („anielskie” chóry ostrzegające, że obroty ciał niebieskich zwiastują kłopoty o iście terminalnym charakterze). Twórcy filmu rozumieli chyba, że podobna dawka patosu może być niestrawna – rolę zbawiennej odtrutki powierzono więc pamiętnemu przebojowi Aerosmith, który w melodramatycznym wątku pobocznym daje okazję do rozluźnienia nerwów napiętych oczekiwaniem na koniec świata:

Lars, Richard, Tristan i Izolda

W głowie wścibskiego podsłuchiwacza rodzi się zatem pytanie: gdzie przyłożyć ucho, by usłyszeć naprawdę niepokojącą zapowiedź końca świata? W ostatnich paru sezonach pojawiło się przynajmniej parę propozycji z obszaru kina autorskiego, które brzmią intrygująco.

Najpierw na horyzoncie zamajaczyła Melancholia (2011) Larsa von Triera. Duński prowokator, przedstawiając astronomiczną katastrofę przez pryzmat dramatu neurotycznych burżujów, zatroszczył się o wyjątkowo przebiegłą oprawę muzyczną (dotyczy to zresztą całościowej koncepcji estetycznej, opartej o stylizację kadrów na malarskie kompozycje). Wykorzystanie preludium do dramatu muzycznego Richarda Wagnera Tristan i Izolda ewokuje przecież nie tylko kontekst nordyckiej, romantycznej melancholii, ale włącza do tonacji emocjonalnej filmu również walor niespełnienia i rezygnacji.

Szkoda tylko, że na czysto filmowym poziomie von Trier nie odrobił lekcji z Wagnera i pustkę intelektualną musiał zasłonić pozorami estetycznego wyrafinowania.

Zagraj to jeszcze raz, Béla!

O wiele ambitniej niż poprzez ratowanie się muzyczną klasyką do problemu ścieżki dźwiękowej podszedł Béla Tarr w finalnym akordzie swojej wybitnie pesymistycznej filmografii. Już na poziomie fabularnym Konia turyńskiego (2011) jedną z pierwszych zapowiedzi geometrycznego, sześciodniowego rozpadu świata jest dźwiękowy sygnał… braku. Bohaterowie orientują się, że do skostniałej rzeczywistości wkrada się pierwiastek rozkładu – paradoksalnie! – gdy przestają słyszeć pracujące w drewnianej konstrukcji chałupy korniki.

Nad poetyką filmu Tarra dominuje konsekwentny i zamknięty mechanizm rozpadu – powolnego i powtarzalnego „wyłączania” kolejnych elementów przedstawionego świata. Audialnym pogłębieniem tej koncepcji jest oryginalnie skomponowana do filmu muzyka Mihâly’ego Viga.

Harmonizując z wizualnym rozkładem, kompozycja ta twórczo rozwija motyw tytułowego konia – podkreśla dobitnie rolę mozołu, na jaki skazany jest świat na kilka dni przed swoim końcem. Wszak chyba tylko koń pociągowy potrafi pojąć daremny, a jednak nieodwołalny trud żywota. Dla ludzkich uszu pozostaje jedynie dźwiękowy ekwiwalent – pesymizm melodycznej frazy Viga, w której beznadziejnie opadające trzy nuty uwikłane zostają w pętlę minorowego akompaniamentu wiolonczel i organów. Niesłychana powtarzalność udręki na ścieżce dźwiękowej Konia turyńskiego to chyba najbardziej niepokojący z dźwiękowych sygnałów, jaki dotarł do naszych kin w przededniu końca świata. A ponieważ innego końca świata nie będzie, partykułę „chyba” można uznać za zbędną.

Krzysztof Siwoń