NIE TAKI JAK GO MA(nipu)LUJĄ.
O dostrzeganiu arcydzieła w wydmuszce
„Najprostszych pytań bez odpowiedzi
żądają wiecznie widzowie młodzi”
J.K.
W dziejach spotkań krytyków z dziełami wielkich reżyserów przypadek Mistrza będzie pasjonującą kartą. Niestety, ponieważ historię tę piszą głównie krytycy, a nie jest to dla nich wspomnienie zwycięstwa, potrzeba będzie czasu, by docenić wartość i znaczenie niespodziewanie przyjacielskiego kuksańca, jakim – wbrew oczekiwaniom – okazał się Mistrz. Dokonała się wolta, która w historii sztuki wojennej powinna zyskać nazwę „stołu trojańskiego”: oto oczekującym wielkiej bitwy ofiarowano możliwość rozmowy.
Przed premierą dochodziły nas słuchy o wielkim dziele, zapowiadanym jako bicz na wszelkiej maści dyktatorów i szarlatanów, który zdemaskuje ich niecne praktyki, panoszące się w życiu religijnym i politycznym. Krytyka zwarła szyki, zagrzewana przez pretensje scjentologów, czekając, aż znów poleje się krew. Tymczasem monumentalny kształt okazał się tylko cieniem machiny, ale tej promocyjnej. Na pierwszy rzut oka Mistrz może wydawać się dwuipółgodzinnym, nie do końca zrozumiałym filmem bez wartkiej akcji. Producenci najwyraźniej postanowili nie sprawdzać, czy krytycy postarają się o więcej niż pierwszy rzut oka. Zdając sobie sprawę, że na pięknych zdjęciach i aktorskim pojedynku można sporo ugrać, szansę na finansową amortyzację upatrzyli w mocnym otwarciu. Stąd pewnie kampania, z braku lepszego pomysłu, sprzedająca Mistrza jako rozrachunek z sektami, wzmocniona przez sensacyjną, smakowitą dla mediów szpilę wymierzoną w Kościół Scjentologów. Geniusz marketingu? Bynajmniej.
Podany jako taki, Mistrz może pozostawiać niedosyt, bo nie jest tym, za co się go przedstawia. Anderson przyszykował stół do rozmowy, a producenci, przeświadczeni, że widzowie poszukują wyłącznie sensacji, stworzyli pokraczną hybrydę – stół trojański – i wytoczyli ją w stronę publiczności. Może i jest to imponująca, podejrzana w swej wielkości konstrukcja, ale w gruncie rzeczy, to przecież po prostu stół. Można się przy nim nudzić, można przy nim pić, a można przy nim porozmawiać. O czym się zechce.
Jaki jest efekt powierzchowności krytyków i PRu wytwórni? Wielu z widzów nie spotka się z Mistrzem, nie usiądzie z nim na dłużej, rozminą się we wzajemnych oczekiwaniach. Zabawna historia, w kontekście filmu o (public) relations.
***
A w cieniu tej promocyjnej machiny, spokojny i opanowany, stał Paul Thomas Anderson i kilku aktorów, w pokojowych zamiarach, najwyraźniej bez broni, za to – z zaproszeniem do rozmowy. Dwuipółgodzinnej, eksperymentalnej sesji pytań i przemówień (ktoś przemawia, by przemówić mógł ktoś). A naprzeciw niego widzowie z reklamową ulotką w ręku: skonfundowani wobec mistrzowskiej, rozbrajającej serii „najprostszych pytań bez odpowiedzi”.
Ukołysani audiowizualnym pięknem, lekko (p)obudzeni pojedynkiem Phoenixa i Hoffmana, krytycy ześlizgnęli się po kliszy najprostszych, standardowych interpretacji – że to portret Ameryki sprzed pół wieku, że studium wojennej traumy, że pamflet na sekty, a szczególnie tę scjentologiczną. Koniec końców jednak zostają z pękiem pytań, podczas gdy oczekiwali odpowiedzi. Że trzeba ich poszukiwać, że rzadko ta pierwsza jest trafna – jakby zapomnieli.
Czy można ich winić? Tak ten film im sprzedano, jak sprzedaje się większość dzisiejszych filmów: z dużą, czytelną etykietą i instrukcją obsługi. Im, a zatem i nam, nie starcza dziecięcej wyobraźni, która podpowiada, że zapałki to przecież nie tylko pożar. Próbującym nadążyć za filmowymi nowościami, nauczonym masowo kolekcjonować filmowe wrażenia i nie „zasiadywać się” nad jednym zbyt długo, nie starcza nam cierpliwości, by przyjrzeć się mu głębiej. By poddać się temu dziwnemu seansowi powracających, zapętlonych pytań – wejść w niego, a nie tylko obserwować z wyznaczonego miejsca za szybą, kliszą, ekranem.
Nie tylko więc, że nie umiemy znaleźć odpowiedzi, ale najgorsze, że rezygnujemy z dociekań. Odkładamy Mistrza na półkę „zaliczonych”, metkujemy jako „mistrzowski” lub „nie do końca udany” w stosunku do reklamowych obietnic i ruszamy dalej w poszukiwaniach arcydzieła, czy też powracamy do „oczekiwania na kolejny film, który może się nim okazać”. Szukamy w sztuce wrażeń, doznań, chcemy by coś nas poruszyło, mamy pretensje do twórców, że nie takie te filmy, jak się spodziewaliśmy. Każdy pytany o Mistrza, odpowiada to samo – z jednej strony chłód szkła, z drugiej strony twardość drewna. Trudno jest dostrzec, że za szkłem kampanii promocyjnej, pospiesznych recenzji, oskarowej buchalterii, może rozciągać się przestrzeń interpretacji.
***
Po powrocie z tego rejsu na stary ląd tylko od nas zależy, jak długo zostaniemy jeszcze z Mistrzem, jak długo damy się mu przepytywać i czy pozwolimy mu miotać nami między szybą a ścianą.
Zapewne – jak Freddie – po prostu udamy się do kina, by tam w cieple, w półmroku, w półśnie na pustawej sali konsumować kolejny film, może jakąś bajkę dla dzieci. Mniejsza już bowiem o filmy, w centrum uwagi jest ten apatyczny, zblazowany widz, rozwalony na kinowym fotelu. W tym zblazowaniu roszczeniowy, oczekujący arcydzieła, oczyszczenia, poruszenia, chwili różnie pojmowanego szczęścia – zagubiony w swoich pragnieniach, ale z gotową odpowiedzią na każde pytanie, odmawiający długich i żmudnych poszukiwań innej odpowiedzi.
By go obudzić, trzeba go podejść od tyłu – podać mu telefon do ręki i przekonać, że oto Mistrz wzywa do siebie. Aż dziw, że PR-owcy wytwórni nie wpadli na projekt takiej kampanii. Zabrakło im najwyraźniej czasu, by zrozumieć film, który mają wypromować.
***
Jeżeli dostrzeżemy finałową samotność, niepewność Mistrza w pustym raju – i mimo tego wszystkiego, nadal będziemy go tam czasem odwiedzać lub przynajmniej, siedząc w kinie, odbierać jego telefony – to może być początek pięknej przyjaźni. Z dwojga trojańskich gadżetów, stół lepiej rokuje na porozumienie. I nie trzeba dopatrywać się w nim konia.
Bylebyśmy tylko nie przestali żądać pytań.
„W gruncie rzeczy, chodzi tylko o prawdę naszego spotkania z filmem.”
Aleksandra Koźmińska
Rónież na temat Mistrza: Fryderyk Kwiatkowski Zwodnicza doskonałość