Najlepszy detektyw świata – recenzja filmu Batman (The Batman, M. Reeves, 2022)

Trudno nie zacząć od pytania, czy potrzebowaliśmy kolejnego rebootu Batmana? Christopher Nolan w 2005 roku stworzył wizję, która dla pokolenia wydawała się definitywną wersją przygód Człowieka Nietoperza. Oprócz bombastycznych sekwencji akcji zawierała mocny komentarz polityczny, była osadzona w quasi-realistycznym kluczu, w którym niby wyciągnięci z kart komiksu ninja chcieli wprowadzić swój porządek, ale ich ideologia oczyszczenia świata z niewiernych przerażająco przypominała, to czego zachód obawiał się z rąk Al-Ka’idy. W sequelu brytyjski reżyser dał nam realistyczną figurę Jokera, jako agenta chaosu, który chce patrzeć, jak świat płonie, a potem w finale trylogii dał nadzieję, uczynił z Batmana symbol, człowieka poświęcającego się za życie swojego miasta. To jednak Matt Reeves stworzył definitywną wersję Batmana, na którą czekałem jako fan całe swoje życie.

Trudno będzie mi uciec od porównań z trylogią Nolana, ponieważ celem Reevesa również było zrobienie realistycznej historii o multimilionerze przebierającym się w strój nietoperza, ale chyba przede wszystkim dlatego, że z tymi powszechnienie celebrowanymi filmami mam multum problemów, nie tylko jako fan Batmana, a chyba przede wszystkim jako miłośnik kina. Nie, nie chodzi mi o zatrzęsienie dziur logicznych o których możecie posłuchać w setkach filmików na YouTube. One nie są dla mnie jednak takie ważne, ponieważ wierzę w magię kina. Mam problem, bo trylogia Nolana jest modelowym przykładem filmów przekonanych o swojej niesamowitej ważności. Filmów, w których nie mamy do czynienia z postaciami ludzkimi, a naczyniami, które reżyser wypełnił kolejnymi przemowami o moralności i stanie współczesnego świata. Te filmy się autointerpretują, prowadzą widza za rączkę i nie traktują go po prostu, jako inteligentnego odbiorcy. A co najgorsze wyznawcy Nolana są przekonani, że jest wręcz odwrotnie, że jego filmy są dziełami sztuki, które przez swoją ambitną zawoalowaną treść, są sztuką wyższą niż przeciętny film superbohaterski. Kiedyś usłyszałem bardzo trafną analizę twórczości Nolana, że jego filmy wyglądają, jakby były nakręcone przez osobę, która nigdy nie uprawiała seksu, a nawet nigdy o tym seksie nie pomyślała. Jego bohaterowie są niepełni jako ludzie, wyzbyci z pasji, jakiegoś niedookreślonego płomienia, który drzemie w istocie ludzkiej.

Zupełnie inaczej jest w filmie Reevesa. Batman Roberta Pattinsona, jest wprawdzie małomówny, skrajnie introwertyczny, ale gdy trafia na swojej drodze na chłopca, który podobnie jak on został osierocony, to widzimy w jego oczach empatię, a gdy dzieli ekran z Kobietą Kot (Zoë Kravitz), to widzimy niewypowiedziane połączenie podobnie zagubionych dusz, a napięcie romantyczno-seksualne jest tak gęste, że można je ciąć batarangiem. Te postacie nie muszą mówić, skąd pochodzą, czy po której stronie konfliktu stoją, bo to widzimy na podstawie ich działań. To jest realizm, część wizji, której podporządkowany jest cały film, a nie jego wybrane elementy. Gotham Matta Reevesa jest brudne, to nie jest miasto, w którym byście chcieli mieszkać. Wprawdzie zawiera dużo podobieństw do Nowego Jorku, ma plac, który niewiele się różni od Times Square, a finał filmu rozgrywa się w hali, która jest odpowiednikiem Madison Square Garden, ale nie licząc prestiżowych dzielnic bardziej przypomina zalany przestępczością Nowy Jork z lat siedemdziesiątych podbity jeszcze do potęgi n-tej, niż współczesne prestiżowe Wielkie Jabłko. To miasto skąpane w neo-noirowej stylistyce wydaje się jednym z głównych bohaterów, ale faktycznie jak rzadko w filmie o Batmanie, tym razem głównym bohaterem jest właśnie Batman.

Jednym z największych problemów wcześniejszych filmów o Batmanie było właśnie to, że zazwyczaj antagonista kradł światło reflektorów, chlubnym wyjątkiem wśród filmów aktorskich był dotychczas Batman – Początek. Ale Matt Reeves zagłębia się o wiele głębiej w psychikę gościa, który biega po ulicach skorumpowanego miasta w cosplayu nietoperza. Jako pierwszy twórca filmu o Nie Batmanie, jako centrum filmu ustanawia on intrygę kryminalną, w której bohater musi udowodnić, że jest „najlepszym detektywem na świecie”, a nie tylko świetnie wyszkolonymi mięśniami, które potrafią dać po pysku. Batman jest nie tylko spełnionym filmem superbohaterskim, ale też najlepszym od niepamiętnych czasów neo-noirowym kryminałem, w którym widać inspiracje wczesną twórczością Davida Finchera oraz Chinatown. Nastawiajcie się jednak na zwroty akcji, które wywrócą wasze życie do góry nogami, szczególnie jeśli przeczytaliście w swoim życiu parę komiksów o Człowieku Nietoperzu (scenarzyści mocno wzorowali się, chociażby na The Long Halloween i Batman:Hush). Ta intryga służy przede wszystkim postaci, z biegiem czasu odkrywając kolejne karty na temat przeszłości Bruce’a Wayne’a i dziedzictwa jego rodziny, schodząc do korzeni jego niezaleczonej traumy.

To właśnie film, chociażby o traumie. Wzorem Marvel Studios i ich niedawnego rebootu serii o Spider-Manie, Revees nie zrobił origin movie, a film o tym jak nieopierzony superbohater staje się superbohaterem, którego znamy. Na początku filmu Batman jest niepohamowaną siłą natury, jego narzędziem jest strach, a motywacją wyłącznie zemsta. Można powiedzieć, że to origin story Bruce’a Wayne’a, jako człowieka, który zaczyna widzieć, że obok strachu musi iść nadzieja dawana mieszkańcom miasta, jako człowieka, który zauważa, że na końcu mrocznego wypełnionego traumą tunelu jest światełko, które powinien nieść ludziom. Jako osoba uprzywilejowana społecznie (film dotyka problemu white privilege), jako człowiek naznaczony trudną przeszłością, może stać się inspiracją.

To film, który w sposób świadomy dotyka ważnego współcześnie tematu inspiracji. Żyjemy w epoce powrotów do przeszłości, nostalgii za tym jak to kiedyś było, influencerów, którzy mają coraz większy wpływ na nasze życie, grup internetowych, które gonią za teoriami spiskowymi wskazującymi kompletnie oderwane teorie o powiązaniach pomiędzy możnymi tego świata, więc nic dziwnego, że Batman jako film dużo mówiący nam o tu i teraz oraz próbujący realistycznej interpretacji mitu o Człowieku Nietoperzu, ochoczego z tego korzysta. Nie chcę za dużo zdradzać, ale widać w filmie Reevesa odbicie klimatu politycznego, idei „drain the swamp”, czy chęci odbierania wrodzonego uprzywilejowania najbogatszym. Reeves jest bardzo świadomy tego, że jego bohater jest odbiciem idealistyczno-kapitalistycznego ideału, w którym ci najbogatsi rozpościerają opiekę nad tymi najbardziej uciśnionymi.

Ja tutaj tyle o Batmanie, ale to nie jest tak, że reszta bohaterów i antybohaterów tego gargantuicznego trzygodzinnego widowiska nie jest w pełni zrealizowana jako postaci z krwi i kości. Batman w dużej mierze stoi bardzo nieoczywistymi wyborami castingowymi. Pattinson, który jeszcze niedawno kojarzył się z memami o świecących w blasku słońca wampirach, jest absolutnie genialny jako introwertyczny, mrukliwy i wyzbyty z nadziei dziedzic ogromnej fortuny. Ale kto by się spodziewał, że posiadający twarz dziecka Paul Dano będzie takim przekonującym psychopatą, że jeden z najprzystojniejszych mężczyzn świata Colin Farrell wypadnie nad wyraz przekonująco jako oszpecony Pingwin, że John Torturro będzie taki chłodny i stonowany jako posiadający ogromne wpływy Carmine Falcone, że Andy Serkis zagra tak ciepłą inkarnację Alfreda, która przede wszystkim czuje się w obowiązku, żeby być przyszywanym ojcem dla Bruce’a Wayne’a, czy że Jeffrey Wright jako jeszcze-nie-komisarz Gordon będzie miał naprawdę niesamowitą partnerską dynamikę z Batmanem Pattinsona. Ja takie wątpliwości miałem, ponieważ Matt Reeves wcześniej mnie nie przekonał, że jest w stanie uciągnąć takie duże dziedzictwo, jakie stoi za postacią, która zadebiutowała na kartach Detective Comics w 1939 roku. Jego film z serii Planeta Małp były nieźle pomyślanymi blockbusterami, ale zapominały o satyrycznym pazurze, który czynił oryginał Franklina J. Schaffnera z 1969, filmem wielkim. Tym razem udało się niegdyś protegowanemu JJ Abramsa, uchwycić esencję materiału, która umykała poprzednim adaptatorom i stworzył wycyzelowane wizualnie, muzycznie dorównujące za sprawą geniuszu Michaela Giacchino legendarnym kompozycjom Danny’ego Elfmana, widowisko, którego trzygodzinny czas trwania wydaje się jak najbardziej uzasadniony. Stworzył prawdopodobnie najlepszy solowy film superbohaterski, który jak nigdy dotąd w kinie oddaje całokształt postaci znanej z zeszytów DC Comics.

Jasiek Bryg

Źródła zdjęć:

oficjalne materiały prasowe filmu ze strony wytwórni Warner Bros