Zapewne pamiętacie kultową scenę przesłuchania z filmu Ludzie honoru (1992), w której Jack Nicholson krzyczy do Toma Cruise’a, że ten nie będzie w stanie znieść prawdy. Prawdopodobnie niewielu z was jednak wie, że autorem scenariusza dzieła Roba Reinera jest nie kto inny, jak Aaron Sorkin. Po niemal dwudziestu latach wybitny scenarzysta postanowił znów spróbować swoich sił w dramacie sądowym, od którego de facto rozpoczęła się jego kariera w Fabryce Snów, tworząc Proces Siódemki z Chicago (2020). Czy powrót Sorkina do tego gatunku okazał się bardziej udany od scenariopisarskiego debiutu?
W sierpniu 1968 roku siedmioro bohaterów przygotowuje się do protestu przed Narodową Konwencją Demokratów w Chicago. Wszyscy reprezentują popularny wówczas w Ameryce pogląd, iż prowadzenie wojny w Wietnamie powoduje niepotrzebną śmierć młodych obywateli, a nie przynosi żadnych korzyści. Po pięciu miesiącach protestujący stają przed sądem. Rząd Nixona wytacza im proces za wszczęcie krwawych zamieszek. Kiedy bitwa na argumenty zacznie się rozkręcać, będzie można poznać bieg wydarzeń, które doprowadziły do fabularnego punktu wyjścia.
Choć akcja rozgrywa się w latach 60., trudno nie odnieść wrażenia, że Sorkin próbuje przekazać widzom uniwersalną prawdę, dotyczącą demokracji. W czasach, kiedy w krajach europejskich i w Stanach Zjednoczonych do głosu dochodzi autorytarna prawica, twórca daje wyraźny sygnał ku temu, iż historia znała podobne przypadki, a my wciąż niczego się nie nauczyliśmy. Proces Siódemki z Chicago można więc traktować jako komentarz do współczesnej sytuacji politycznej. Dzieło stanowi pieśń pochwalną dla lewicowych aktywistów, walczących z rządzącymi, którzy reprezentują drugą stronę sceny politycznej i wykorzystują sąd do własnych gierek.
W nowym filmie Sorkin udowodnia, że nie jest reżyserem, wyrastającym ponad przeciętność. Inscenizowanie rozmów na sali sądowej wydaje się potraktowane przez niego w dość rzemieślniczy sposób, w którym na próżno szukać autorskiej inwencji i oryginalnych pomysłów. Mimo to potwierdza, iż wciąż należy do ścisłego grona mistrzów konstrukcji scenariusza. Choć dialogi nie mkną jak seria z karabinu maszynowego, jak w przypadku reżyserskiego debiutu Sorkina, Gry o wszystko (2017), autor ponownie pokazuje, że w dramacie sądowym czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Twórca zamienia salę rozpraw w bokserski ring, a miast obdarzać swoich bohaterów niezwykłą siłą fizyczną i twardymi rękawicami, uzbraja ich w słowa, dotkliwsze od niejednego ciosu. Wszystko to umiejętnie łączy misternie zaplanowany montaż. Alinearne przedstawianie wydarzeń służy do budowania napięcia, a wykorzystany materiał found footage dodaje filmowi dokumentalnego sznytu. Emblematyczny staje się już początek utworu, gdy Sorkin w krótki, acz intensywny sposób, rysuje kontrast między głównymi bohaterami, zestawiając ich w odmiennych miejscach oraz ukazując różne poglądy na temat metod realizacji wspólnego celu.
Autor zadbał o to, aby ponad dwugodzinny seans umiliła nam ekipa znamienitych aktorów. Reżyser nie boi się sprawdzonych twarzy nawet w epizodach (zarówno Michael Keaton, jak i John Doman wcielają się tu w charyzmatycznych prokuratorów). Sorkin najwięcej ekranowego magnetyzmu nadał jednak postaciom Eddiego Redmayne’a, Sachy Barona Cohena oraz Marka Rylance’a. To właśnie między tymi panami najbardziej iskrzy, choć największe emocje oraz tarcia koniec końców ogniskują się wokół wyraźnie stronniczego sędziego. Jednocześnie można sobie jedynie wyobrażać, co by się stało, gdyby pozostałych bohaterów obdarzyć tak mocną osobowością. Jak to bywa niemal z każdym peanem, w finale filmu patos może razić. Nie zmienia to jednak faktu, iż Sorkin odgrzebuje starą historię, aby z krytycznym zacięciem skomentować obecną rzeczywistość. Zatem proszę wstać! Nadchodzi najwyższy sędzia Sorkin, by oddać celny strzał w kierunku nieuczciwych polityków.
Maciej Kordal
Zdjęcie w tekście pochodzi z materiałów Netflixa.