Znaj swoje miejsce. Australijskie eko-horrory.

5

Dying breed (reż. Jody Dwyer, 2008).

Eko-horrory zrealizowane na Antypodach to przede wszystkim wyobrażenie Matki Natury – twardej i niewzruszonej jak skąpane w słońcu rdzawo pomarańczowe australijskie skały, nie uznającej kompromisów, wykorzystującej wszelkie chwyty w walce o przetrwanie.

W 2020 roku w pełnej samozadowolenia wizji zmierzania pewnym krokiem ku lepszej, bezpieczniejszej przyszłości pojawiła się szczelina. Wydarzenia z ostatnich miesięcy nabierają wagi niemal kosmicznych znaków podważających antropocentryzm, pychę i przekonanie o ludzkiej wszechpotędze. Wydaje się, że teraźniejszości bliżej do fantazji rodem z filmowych scenariuszy niż do realizmu, a ludzie nigdy tak bardzo nie przypominali naiwnych bohaterów horrorów, którzy lekceważąc kolejne ostrzeżenia wręcz pchają się ku samozagładzie. Szok towarzyszył już powitaniu nowej dekady, kiedy w czasie gdy cały świat sztucznymi ogniami celebrował początek nowego roku, na Antypodach płomienie trawiły hektary australijskiego buszu. Zdjęcia poparzonych koali i kangurów na tle spopielonych terenów stały się symbolem ekologicznej katastrofy, a dym, który na mapach satelitarnych zasnuł kontury kontynentu przypominał o sile bezlitosnego żywiołu. Unikalny ekosystem wreszcie przemówił, sprzeciwiając się eksploatacji i ludzkiej interwencji w jego prawa.

Australia – z jednej strony tysiące kilometrów plaż i zjawiskowe widoki. Z drugiej kraj pustkowi, gdzie zbłąkanych podróżników czeka tylko śmierć od upału i pragnienia. Dom najbardziej jadowitych węży, pająków oraz gatunków zwierząt uważanych za najniebezpieczniejsze na świecie. Przyrodnicze dziedzictwo i wyjątkowość krajobrazu utrwalone w tak wielu filmowych dziełach to zarówno główny powód do dumy dla Australijczyków jak również źródło największego lęku. Kontynent to pole walki między cywilizacją a naturą, której odzwierciedleniem są powstające na Antypodach eko-horrory – obraz niemożności pełnej asymilacji człowieka do surowych warunków oraz próba opowiedzenia o koegzystencji przyrody i społeczeństwa, w której wszelkie formy naruszenia zasad prowadzą do okrucieństwa.

Motyw zemsty natury na lekceważących jej prawa bohaterach chyba najdosadniej wybrzmiewa w Długim Weekendzie (reż. Colin Eggleston, 1978). Biwakująca w głuszy para ściąga na siebie katastrofę, nie szanując otaczającej ich przyrody. Krążące nad postaciami orły, mrówki dewastujące zapasy, czy rozdzierający ciszę krzyk osieroconego diugonia przybrzeżnego zwiastują rychły odwet ekosystemu za zadane krzywdy. Bohaterowie tak skrupulatnie popełniają wszelkie grzechy wobec środowiska, że ich usunięcie wydaje się jedynym wyjściem. Za rozrzucanie wokół śmieci, polowanie na zagrożony gatunek czy upuszczenie niedopałka na suchą ściółkę, z każdą minutą żarliwiej życzymy feralnym wczasowiczom końca w męczarniach. Długi weekend prezentuje bardzo wyraźny podział na dobro i zło, zgodnie z którym reprezentujący cywilizacyjny postęp człowiek jest głównym antagonistą bez uzasadnienia siejącym terror.

zdj. 2

Długi weekend (Colin Eggleston, 1978).

Na australijskim odludziu triumfalna historia kolonizacji zakończyła wraz z dobiciem pierwszych statków odkrywców do nowego brzegu. Na spękanej ziemi Europejczycy zastali dziwaczne i niebezpieczne stworzenia, które stały się symbolem niesamowitości kontynentu. Spośród przerażających szczerzących kły stworzeń w australijskim kinie berło dzierżą aligatory i krokodyle – urzeczywistnienia ludzkich wyobrażeń o budzących grozę monstrach. W Rogue (reż. Greg McLean, 2007) i Martwej rzece (reż. David Nerlich, Andrew Traucki, 2007) wkroczenie przez nieświadomych zagrożenia turystów na terytorium drapieżników prowadzi do rzezi. W filmie McLeana grupa Amerykanów i Anglików udaje się na spływ malowniczym korytem rzeki w północnej Australii. Sielska atmosfera kończy się w momencie gdy raca ratunkowa przeszywa niebo, a wycieczka najpierw zamienia się w akcję ratunkową by szybko przeobrazić się w walkę o przeżycie w starciu z krwiożerczym krokodylem. Podobny los spotyka kolejnych turystów pod australijskim niebem – trójka bohaterów Martwej rzeki wybiera się na ryby z przewodnikiem. Niestety hen daleko w buszu, ich łódź zostaje przewrócona a sternik pożarty przez innego głodnego gada.

W przeciwieństwie do filmu Egglestona, Rogue i Martwa rzeka nie dotyczą bezpośredniej zemsty za zamach na środowisko naturalne, lecz raczej przekroczenia granicy, której przekraczać nie wolno. Ich bohaterowie wraz ze swoimi nawykami oraz przekonaniami charakterystycznymi dla mieszkańców miast wkraczają w zupełnie inną przestrzeń, nie respektując jej odmienności. W Rogue tragedia następuje po naruszeniu świętego terenu Aborygenów, w których kulturze krokodyl należy do zwierząt totemicznych. Lekceważenie przyrody połączone zostaje z bezczeszczeniem sacrum. Kara, która spotyka postaci nabiera wymiaru metafizycznego. Natomiast w Martwej rzece wędkowanie na terytorium występowania drapieżników ma być kolejną atrakcją, tuż po wizycie na ,,farmie krokodyli” – instytucji, która uczyniła intratny biznes z dokarmiania czy robienia sobie selfie z żyjącymi w niewoli gadami przez turystów żadnych ekstremalnych, ale kontrolowanych i zachowujących zasady bezpieczeństwa wrażeń. Tych, którzy pragnęli przez moment poczuć się jak Łowca krokodyli, z dala od struktur cywilizacji i dominacji nad naturą czeka śmierć.

Australijskie eko-horrory nie szczędzą bólu cudzoziemcom symbolizującym zewnętrzną, imperialną perspektywę. Bestie wymierzające sprawiedliwość ignoranckim wczasowiczom stanowią więc odświeżenie postkolonialnych wątków związanych z poczuciem przynależności osadników do lądu na Antypodach. Australijczycy przejmują rolę w klasyce kina przypisywaną Aborygenom – stają się duchowymi przewodnikami, którzy rozumieją i widzą więcej. W przeciwieństwie do nich, obcokrajowcy nie szanują kontynentu ani nie potrafią odczytać jego ostrzegawczych sygnałów. Pojawienie się gigantycznych drapieżników na powrót włącza człowieka w tryby łańcucha pokarmowego. Postaci wyrwane ze społeczeństwa, któremu natura ma wyłącznie służyć, w dziczy z drapieżników zamieniają się w ofiary. Eko-horrory wyrażają lęk przed utratą przywileju, jakim jest funkcjonowanie poza naturalnymi prawami. Bez broni oraz schronienia człowiek – dotąd demiurg decydujący o losach świata – okazuje się tylko pokracznym, ułomnym zwierzęciem. Obiektem polowania większych drapieżników. Zachowanie iluzji władzy umożliwia mu tylko koegzystencja, której główną zasadą jest nieprzekraczanie granicy między miastami a pierwotnym Outbackiem.

Utrzymywanie status quo odrzucają twórcy filmów Razorback (reż. Russell Mulcahy, 1984) i Dying Breed (reż. Jody Dwyer, 2008). Zamiast kompromisów proponują ekstatyczny zwrot ku instynktom i nowej wizji przyrody we współczesności. Filmowe zdziczałe świnie i wilki tasmańskie błyskawicznie ewoluują by przystosować się do zdominowanego przez człowieka świata i wchodzą w symbiozę z lokalną społecznością żeby zapewnić sobie przetrwanie. W Razorback zmutowane świnie-potwory w zamian za pokarm, bronią przetwórni psiej karmy przed interwencją amerykańskiej ekolożki sprzeciwiającej się wykorzystywaniu mięsa kangura w produkcji konserw. Bezlitośni robotnicy z zimną krwią polujący na słynne torbacze, z czułością opiekują się świniami z piekła rodem, stając się symbolem degeneracji i upadku. W tym dystopijnym świecie natura nie zamierza być bezbronną ofiarą liczącą na pomoc. Lokalna fauna w odpowiedzi na wyzysk mutuje i radykalizuje się.

4

Razorback (reż. Russell Mulcahy, 1984)

Jody Dwyer w Dying Breed motyw zwierzęco-ludzkiej symbiozy jeszcze wyraźniej osadza w lokalnym kolorycie, opierając się na krążącej wśród miłośników konspiracyjnych teorii legendzie o wilku tasmańskim od lat trzydziestych oficjalnie uznawanym za gatunek wymarły, który rzekomo po dziś dzień zamieszkuje niezbadane obszary tasmańskiej dżungli. Główni bohaterowie filmu przybywają na wyspę aby odnaleźć dowody świadczące o obecności zwierzęcia i przy okazji wyjaśnić sprawę zaginięcia siostry jednej z postaci. Na miejscu zastają prymitywną, ordynarną społeczność złożoną z potomków Alexandra Pearce’a – kryminalisty i kanibala, która w miłośnikach opowieści o wilku widzi zapasy świeżego ludzkiego mięsa. Skoro ostatni wilk tasmański padł w niewoli, w makabrycznej wizji Dwyera ocalenie gatunku zależy od utrzymania jego istnienia w ścisłym sekrecie, a któż lepiej ochroniłby przed dążącymi do prawdy śmiałkami, niż grupa zwyrodniałych kanibali?

Razorback i Dying breed rozprawiają się w wizją ludzkiej dominacji, proponując wizję nowego barbarzyństwa, w którym przyroda staje w szranki by rozbić społeczne struktury ich własną bronią – terrorem odpowiada na terror, harmonię i ład zastępuje chaosem, a następstwem cykliczności czyni czas linearny, w którym zwierzęta bezpowrotnie, błyskawicznie przemieniają się w przerażające hybrydy. Dynamiczny rozwój przestaje cechować wyłącznie cywilizację – reakcją naturalnego środowiska okazują się być mutacje, zmiany zachowań, nowe formy życia. W świecie gdzie moralność i współczucie są przywilejem należnym tylko ludziom, to, co zwierzęce również ulega wyolbrzymieniu – dzikość przeradza się w potworność, a naturalny instynkt przetrwania sprawia, że stworzenia nabierają nadnaturalnych cech.

Australijskie eko-horrory ukazują kontynent na południowej półkuli jako osobny byt wymykający się racjonalnemu poznaniu. Złowrogi krajobraz staje się symbolem nieprzemijalności, pierwotnej energii i tajemnicy. Na krańcu świata przybrzeżne metropolie wydają się jedynie kruchą ostoją cywilizacji między oceanami i buszem. Tak chętnie wykorzystywana przez twórców z Antypodów konwencja kina grozy wyraża szok i przerażenie dziwnością lokalnego środowiska, z drugiej strony będąc świadectwem dużej dozy wrażliwości względem natury. Filmowe krokodyle czy wilki tasmańskie obwieszczają bezkompromisowy, brutalny powrót do równowagi. Eko-horrory detronizują człowieka z nadrzędnej pozycji, jego miejsce zajmuje kontynent – Australia, która żąda szacunku i posłuszeństwa, kara ignorantów i szydzi z ich urojonej wielkości.

Dominika Laszczyk-Hołyńska