(Koty, reż. Tom Hooper)
Hollywood z chorej miłości do remake’ów i adaptacji uczyniło model biznesowy, a dobrze naoliwiona produkcyjna maszyna każdego roku wypluwa kolejne wtórne filmy o niebotycznych budżetach i jeszcze większych zyskach. Tym razem sprawdzona formuła jednak zawiodła – i to na całej linii.
Koty to musicalowa legenda, więc powstanie jej filmowej adaptacji było jedynie kwestią czasu. Gorączkowy sen na temat poezji T.S. Eliota, przeniesiony na teatralne deski w latach 80., okazał się mieć niezwykłą siłę przyciągania i po niemal czterdziestu latach od premiery pozostaje jednym z najpopularniejszych broadwayowskich musicali. Już ta oryginalna wersja Kotów słynęła ze swej ekscentryczności, jednak w rękach Toma Hoopera dzieło stało się dziwaczną wizją rodem z koszmarów.
Reżyserska kariera Hoopera dotychczas rozwijała się wręcz modelowo – po kilku mniej znanych produkcjach, Jak zostać królem otworzyło twórcy drogę na salony i nastał dla niego czas międzynarodowych sukcesów, nagród i powszechnego uznania. Niezła opinia reżysera pozwoliła na zgromadzenie w najnowszym dziele nie lada obsady i doprowadziła do nieco kuriozalnej sytuacji, w której Judi Dench i Ian McKellen dzielą ekran z Jasonem Derulo i Taylor Swift. Jeśli już to zdanie sprawia, że drapiecie się po głowie w konsternacji, to mogę obiecać, że dalej będzie jedynie gorzej.
Kociej hałastrze przewodzi debiutująca na wielkim ekranie baletnica, Francesca Hayward. Grana przez nią biała, niewinna i wiecznie zdziwiona kotka Victoria zostaje porzucona w brudnym zaułku i nieoczekiwanie wkracza w środowisko ulicznych kocurków. Trafia tam w niezwykły dzień, najważniejszy w kocim kalendarzu – to właśnie tej nocy stara Wyrocznia wybierze jednego kota, który najbardziej zasługuje na drugą szansę i nowe życie. W szranki stają futrzaki wszelkiej maści: domowa kotka Jennyanydots (Rebel Wilson), smakosz restauracyjnych resztek, Bustopher Jones (James Corden), oraz rzesza innych kotów o równie zwariowanych imionach, przeciw którym knuje groźny i tajemniczy “Napoleon zbrodni”, Macavity (Idris Elba). Wątła fabuła jest tu zatem jedynie pretekstem dla następujących po sobie muzycznych numerów, opakowanych w widowiskową choreografię. Trudno jest wykrzesać z siebie głębsze emocjonalne przywiązanie do postaci, które na ekranie pojawiają się na krótko, by po chwili znów zniknąć w tle. I choć Jennifer Hudson w roli Grizabelli daje z siebie wszystko śpiewając Memory, to jej łzy i powaga, wplecione pomiędzy iście cyrkowe popisy, wypadają po prostu groteskowo.
(Koty, reż. Tom Hooper)
Jednak to nie obsada i fabuła czynią z Kotów Hoopera niemożliwą do odratowania katastrofę. Już pierwszy zwiastun, w którym można było przyjrzeć się bohaterom filmu, sprawiał, że widzowie przecierali oczy ze zdumienia, fundując sobie jednocześnie koszmary na kilka kolejnych nocy. Twórcy filmu postawili bowiem na przedziwną koncepcję wyglądu postaci i pozostali głusi na głosy krytyki, brnąc coraz głębiej w dolinę niesamowitości. Możliwości fotorealistycznego CGI postanowiono wykorzystać, by na ciała aktorów nałożyć kocie futro (zupełnie ignorując w tym procesie ich dłonie i bose stopy), a do twarzy przytwierdzić im białe wąsiki. Umowne, przerysowane kostiumy teatralne zastąpiono wygenerowanymi komputerowo postaciami, których wygląd pozwala wątpić, czy którykolwiek z animatorów widział w życiu prawdziwego kota. Twórcy chełpili się jednak nowatorską technologią animacji i jak czasem bywa w przypadku podobnych nowinek, chęć sprawdzenia własnych możliwości wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Na myśl przychodzi w takich chwilach kultowy cytat z Parku jurajskiego o przekraczaniu granic nauki, a nam pozostaje się cieszyć, że tym razem chodziło jedynie o upiorną animację, a nie o wskrzeszanie dinozaurów.
Tom Hooper bez żenady przyznawał na światowej premierze Kotów, że praca nad filmem trwała do ostatniej chwili, na 36 godzin przed pokazaniem światu “gotowego” dzieła. Kilka dni później okazało się, że nie była to jednak wersja ostateczna i do niemal trzech tysięcy kin trafiła jeszcze nowsza, poprawiona kopia filmu. Niby każdemu zdarza się robić projekty na ostatnią chwilę, lecz w wypadku zwykłych śmiertelników na szali nie znajduje się niemal 100 milionów dolarów. Efektem tego pośpiechu jest film nierówny i zwyczajnie źle zrealizowany. Chwytliwe piosenki i gwiazdorska obsada nie wystarczą bowiem, by przykryć warsztatowe braki i trudne do obronienia decyzje artystyczne.
Koty w takiej postaci nie miały prawa powstać. Najwyraźniej nikt z ekipy nie miał momentu samoświadomości, któremu towarzyszyłoby pytanie o sens całej tej zabawy. Tylko dzięki uporowi Hoopera musicalowy koszmarek można obecnie oglądać w kinach, choć widzowie wrażliwi na dobro sztuki filmowej powinni omijać seansy Kotów szerokim łukiem. Kiedy jednak dzieło niechybnie trafi na platformy streamingowe, to wróżę mu karierę na wszelkich wieczorkach filmowych szyderców, ponieważ do tego akurat nadaje się idealnie.
Małgorzata Mączko