(Parasite, reż. Bong Joon Ho)
Perspektywy szerokie jak wizja świata widziana z pozycji głowy wciśniętej pomiędzy kolana. Wydaje się, że oto już, wstają, widzą lepiej, kroczą prosto, zamknięte drzwi zaczynają się otwierać. Biały kołnierz prezentuje się idealnie, jednak nie sposób pozbyć się ulatniającego się zza niego zapachu piwnicznej stęchlizny i taniego płynu do płukania. Fetor zalanych piwnic przestał już być dla nich odczuwalny. To nie szczury – to ludzie, którzy biegną bocznym torem, mimo że wyścig wydaje się być przesądzony dawno temu.
Podłączanie się do cudzego Wi-Fi, drobne złodziejstwo, imanie się słabo opłacalnych zajęć, żeby przetrwać – wydaje się, że rodzina Gi Taeka (Song Kang Ho) zaradnie balansuje na granicy ubóstwa. Na pierwszym planie nie ma trosk, drżenia o fundusze na dzień następny ani wiszącego nakazu eksmisji. Okno piwniczne, które zatrzymuje się na poziomie ulicy jest najlepszym telewizorem, a komentowanie zachowania okolicznego pijaka ulubioną rozrywką podczas kolacji. Kiedy do syna Gi Taeka przychodzi jego kolega z dawnych lat szkolnych i oferuje pracę w charakterze korepetytora dla panienki z dobrego domu, kamień pejzażowy, który przyniósł ze sobą w ramach podarunku wydaje się być obietnicą. Prezent zostaje sceptycznie odebrany przez pragmatycznych rodziców, lecz Gi Woo (Choi Woo Sik) silnie odczuwa symboliczne piętno z nim związane i dostrzega zaklętą w kamieniu perspektywę nowego, lepszego życia. Instynkty go nie mylą, to właśnie on przeprowadzi migrację rodziny do opływającego nuworyszowskim dobrobytem domu pana Parka. Nadużywając naiwności pani domu, Gi Woo krok po kroku pozbywa się dotychczasowej służby i obsadza każdą sferę życia swoich dobroczyńców członkiem własnej rodziny.
Bong Joon Ho, który już na dobre wrył się w pamięć nazwisk oczekiwanych na zachodnich festiwalach filmowych, po raz kolejny podejmuje się ciekawego komentarza na temat mechanizmów dręczących współczesne społeczeństwa. Podobnie jak w swoim poprzednim dziele Okja, reżyser w znakomity sposób bawi się oczekiwaniami widza, przekraczając granice kina gatunkowego na rzecz obrazu przepełnionego slapstickiem, groteską, dramatem i kinem akcji, a skrajnie ekspresywna koreańska szkoła aktorska znajduje w tym zestawieniu niebywały powab. Film Boonga jest gęsty od znaczeń. Wypowiedzi głównych bohaterów nierzadko wydają się być preludium nadchodzących sytuacji, a metafory odnajdują swoją fizyczną manifestację.
(Parasite, reż. Bong Joon Ho)
Prawdziwie wirtuozerska narracja filmowa uwydatnia się w kompozycji kadru. Każde ujęcie jest potwierdzeniem antagonizmów klasowych – wnętrza bauhausowej willi przytłaczają głównych bohaterów swoją geometrią, w opozycji do kompaktowości ich własnych czterech ścian. Z niezwykłym detalem i pietyzmem obnaża się obłuda rodziny Parków zdających się być zupełnie odseparowanymi nie tylko od świata zewnętrznego, ale również od zakamarków własnego domu. Zło jest tutaj płynną substancją, która ociera się o każdą z postaci, lecz nie przyjmuje zdefiniowanej formy. Dlatego widz z niecierpliwością oczekuje na kolejne działania każdego z bohaterów. Bong bierze pod soczewkę szereg problemów nękających współczesne społeczeństwo koreańskie, jednak nie ogniskuje jej na tyle, aby metaforyka stała się obca dla zachodniego widza. Wręcz przeciwnie, Parasite jest filmem na wskroś koreańskim, lecz uniwersalnym zarazem. Jak w przypadku wielu dzieł, które wyszły spod ręki koreańskiego reżysera, również ten obraz może stać się seansem niezrozumiałym, jednak mimo wielości bohaterów i wątków, każdy fragment opowieści jest domknięty, a jednocześnie zostawia spore pole do interpretacji i dopowiedzeń. Idąc na dzieło Bonga Joon Ho przygotujmy się jak na południowokoreańską operę – znajdziemy kilkuaktową gamę uczuć, zawoalowaną w nienachalną refleksję nad statusem materialnym, będącym jednym z praw determinującym ludzkie zachowania.
Natalia Giergisiewicz