(La Flor, reż. Mariano Llinás)
Czym jest monumentalne, czternastoipółgodzinne „La Flor”? Monstrualnym pokazem pychy Mariano Llinása? Ekranową Odyseją bez wyrazu, stworzoną tylko dla rekordu w filmowej Księdze Guinnesa? Poprzeczką zawieszoną wyżej niż „Szatańskie tango” Béli Tarra? Wszystkie strachy przed seansem potężnego argentyńskiego dzieła zdają się być uzasadnione.
Wystarczy jednak kilka minut lekkości, jaką daje nam „La Flor”, żeby bez opamiętania zaangażować się w ten niepowtarzalny projekt i kinematograficzne doświadczenie. Przerażenie odchodzi w niepamięć, budzi się zainteresowanie, podziw i emocjonalne przywiązanie do swobody i rześkości, z jaką Llinás pisze swoje historie. „La Flor” obok swojej „filmowości” może być potraktowane jako historia kina w pigułce. To obraz sięgający do fundamentów medium, bawiący się ogólnie przyjętymi atrybutami i konwencjami. . Dzieło argentyńskiego reżysera mogło być dystrybuowane w gruncie rzeczy pod alternatywnym tytułem – „Słownik gatunków filmowych” autorstwa Mariano Llinása. W swojej konstrukcji z pozoru proste, bo składające się z sześciu oddzielnych opowiadań, z czasem odsłania przed nami swoją koronkowo utkaną strukturę. Każdy jej ścieg zaskakująco trafnie charakteryzuje kolejne klasyczne, gatunkowe zagrywki. Fabuły tych sześciu epizodów nie pokrywają się, ale spoiwem i rdzeniem są dla nich cztery kobiece role. Aktorki, rewelacyjnie żonglując charakterami i emocjami, stają się niezastąpionymi współautorkami tej encyklopedii kina. Feminizm, kobiece piękno i siła zdają się być równie istotne dla reżysera w tym gatunkowym dyskursie, co lawirowanie pomiędzy formami. Każda z aktorek – Elisa Carricajo, Valeria Correa, Pilar Gamboa i Laura Paredes – reprezentuje spojrzenie autora na płeć. Kreowane przez nie znakomite postaci to spektrum bohaterek silnych i świadomych swojej wartości, bez względu na to, z jakimi emocjami i problemami będą musiały się zmierzyć. Kinematografia jest dla Llinása z pewnością wyemancypowaną kobietą, z którą wiążą go wielkie emocje.
(La Flor, reż. Mariano Llinás)
Afirmacja feminizmu w „La Flor” staje się podstawą dla prezentacji i omówienia puli gatunków. Mierzymy się z kinem klasy B, thrillerem, filmem szpiegowskim, musicalem, czarno-białym kinem niemym, a nawet realizacją w technice camera obscura. Po drodze wędrujemy po labiryncie romansów i zdrad, dramatów i komedii, absurdalnych światów przedstawionych i wiarygodnych codzienności. Reżyser uszczypliwie komentuje wszystkie formy narracji w kinie, nie pozostawia suchej nitki na żadnym z klasycznych zabiegów scenarzystów czy montażowych chwytach, muzycznych rozwiązaniach i aktorskich zabiegach. Przemieszczamy się między nimi płynnie i zgrabnie, ze swobodą i oddechem, oddani i nieustająco pochłonięci znakomitymi dynamicznymi narracjami Llinása. „La flor, choć metrażowo potężniejszy niż sam „Siedzący Słoń” Hu Bo, to w tym składzie gatunkowej porcelany jest drobnym, zwinnym, czarującym kotem.
Argentyński gigant nie nudzi nawet przez moment. Jakkolwiek trywialny nie byłby to argument, to w przypadku kina o takim wymiarze warto zwrócić na to uwagę. Twórca „Historias extraordinarias” w nadzwyczajny sposób unika rozwlekania i forsowania niezrozumiałych dywagacji. Bawi się scenariuszem, gra z widzem, intryguje nieustannie przez cały czas trwania tego projektu. Pochłania i absorbuje tak intensywnie, że trudno oderwać się od końcowych scen bez poczucia utraty, bez krótkiego smutnego westchnienia, bez intymnego pożegnania z bohaterami, którzy przez całe napisy krążą jeszcze po plenerach ostatniej opowieści. „La Flor” jest niczym seria książek, po zakończeniu której człowiek musi odnaleźć na nowo sens swojego życia. Każdy kinofil i miłośnik wspaniale poprowadzonych historii bezwzględnie zakocha się w tym doświadczeniu i będzie chciał do niego powrócić.
Niech najbardziej trafnym wyrazem podziwu dla filmu Mariano Llinása będzie uroniona po cichu łza, gdy sala kinowa rozbłysła światłami, a płynące powolnie napisy zatrzymały się i zniknęły w mroku wygaszanego ekranu, pozostawiając widza ze wspomnieniem sześciu przejmujących opowieści.
Kajetan Zgubieński