Cena odwagi

Nagłówek(Avengers: Endgame, reż. Anthony i Joe Russo)

Biorąc się za pisanie recenzji Avengers: Endgame – dzieła, obarczonego tak ogromnymi oczekiwaniami i związanymi z tym szaleńczymi emocjami, ryzykuję nie tylko kompetencją krytyka, ale też zaufaniem potencjalnych czytelników, albowiem rzetelna i bezspoilerowa ocena tego jednofilmowego festiwalu atrakcji to istny wyczyn, szczególnie gdy jest ona tak rozbieżna z powszechną pozytywną opinią. Niemniej zakładam rękawicę i podejmuję tę walkę. Parafrazując Thanosa,  najtrudniejsze recenzje wymagają najsilniejszej woli.

Opowieść o Avengers Endgame  najlepiej zacząć od samego początku, kiedy w 2008 roku na ekrany kin przyleciał Iron Man, zbierając przy tym szereg entuzjastycznych opinii. Do towarzystwa szybko dołączyli inni herosi, którzy na ostatnią dekadę opanowali współczesną popkulturę. To skrupulatne budowanie filmowego uniwersum Marvela przebiegało w  gwarze sukcesów artystycznych i finansowych, co doprowadziło w rezultacie do hollywoodzkiej hegemoni Disneya. Dlatego Avengers Endgame nie jest już tylko zakończeniem filmowego tasiemca, ale przede wszystkim ukoronowaniem poprzednich dwudziestu jeden opowieści o superbohaterach i ich kolejnych nieziemskich potyczkach. Sprostanie tak zuchwałej idei, żeby w niespełna trzy godziny zamknąć kilkanaście wątków serii i jeszcze przy okazji zrobić udany film, było marzeniem zarówno zapalonych geeków komiksowych, jak i wytrawnych kinomanów. Ale zanim dokonam tej mocno krytycznej oceny filmu, dodam na usprawiedliwienie, że  Avengers: Endgame nie jest dziełem skrojonym na potrzeby pasjonatów kina ambitnego, to przede wszystkim filmowe spełnienie mokrych fantazji każdego miłośnika popkultury, który w dzieciństwie zamiast zaczytywać szkolne lektury, wertował w ekscytacji stronnice komiksów o Spider-Manie i innych herosach dzisiejszej Ameryki.

I jako, że grupą docelową filmu są przede wszystkim osoby emocjonalnie związane z losami tytułowych Mścicieli, to odbiór Endgame jest całkowicie zależny od kapitału widza. A nie mam na myśli tylko kapitału wiedzy o poprzednich odcinkach serii, bo oczywiste jest, że ten filmowy kolos nie stoi na własnych nogach, a sama raczej banalna fabuła jest zbiorem autocytatów i czasem zbyt nachalnych easter eggów. Znajomość uniwersum pozwala zrozumieć film, ale nie gwarantuje przysłowiowej radochy z seansu, gdy widzimy jak drużyna Avengers toczy ten decydujący bój o losy wszechświata. Tutaj potrzebna jest fanowska zażyłość pomiędzy widzem a samą ikonografią Marvela, która musi zaistnieć już poza światem fikcyjnym, albowiem tylko wcześniejsze przysłowiowe hajpowanie się pozwoli przejąć się historią tych kilkudziesięciu bohaterów (sic!), którzy w ciągu tej trzygodzinnej audiowizualnej uczty przewiną się przez ekran. Toteż pozwalając sobie tutaj na chłodniejszą opinię odbiorcy filmów Marvela, a nie entuzjasty, stwierdzam, że poskromienie twórczych ambicji realizacji tego rozbuchanego zbilansowania wszystkich odcinków komiksowej sagi pozwoliłoby na opowiedzenie historii dużo klarowniejszej, a przede wszystkim po prostu ciekawszej.

Zdjęcie 1(Avengers: Endgame, reż. Anthony i Joe Russo)

I jakkolwiek wypada pogratulować umiejętności braci Russo mniej lub bardziej spójnego powiązania tych szeregu piętrzących się wątków, to trudno mi nazwać film szczególnie udanym z tegoż tylko powodu. Otóż poświęcony czas na złożenie do kupy wszystkich tematów filmu i następne rozłożenie ich w trzech wielkich aktach narracyjnych, z których nota bene każdy jeden mógłby być osobnym utworem, wywołuje wrażenie, że Endgame nie jest filmem końca, a filmem domknięcia, gdzie nie ma absolutnie miejsca na osobną historię, a to chociażby dlatego, że twórcy zamiast poświęcić więcej czasu budowaniu fabularnej intrygi, postanowili zorganizować wspomnianą biesiadę fan serwisu, w której widz może odnaleźć nawiązania do absolutnie każdego poprzedniego filmu serii, a sam fan poczuje się jak dziecko w sklepie z zabawkami. I kiedy już na horyzoncie efektownej narracji czasem zaczyna kreślić się jakaś fabuła, to jej logika często niestety przegrywa kosztem kolejnego już irytującego mrugnięcia okiem do widowni.

Zawieść się zatem mogą też widzowie oczekujący zawrotnej narracji znanej z Avengers Wojny bez Granic, której mimo spiętrzenia nastu wątków i galaktycznego efekciarstwa udało się zachować dużo bardziej intymny ton i przede wszystkim niespodziewany kierunek rozwoju zdarzeń.  Endgame ze swoją raczej przewidywalną narracją idzie jednotorowo, w jednym wiadomym kierunku, nie ma już mowy o poczuciu, że wszystko się może zdarzyć, albowiem wielkie korporacyjne studia hollywoodzkie rządzą się swoimi prawami, co znaczy tyle, że artystyczna odwaga Wojny bez granic musiała też zebrać swoje żniwo w Endgame, który poza rozbuchaną formalnie stroną audiowizualną i prześmiewczą metatekstualnością, pozostaje raczej kolejnym schematycznym blockbusterem, którego status filmu wieńczącego uniwersum MCU potrwa co najwyżej do lipcowej premiery Spider-Man: Far From Home.

Bartosz Markowski