Patrząc na TĘ scenę, kulę się w fotelu. Przeszywają mnie dreszcze. Powieki zamykają się natarczywie, jakby chciały mnie uchronić przed nadchodzącym widokiem. Dopiero po chwili zauważam, że cicho powtarzam – nie rób tego, nie rób tego – i nie mogę przestać. Wbijam paznokcie w skórę, mocno, tak żeby poczuć ból. W pewien sposób zniwelować brzemię, jakie niesie za sobą obraz.
Lara nie urodziła się jako dziewczyna, swoje życie zaczynała jako Wiktor. Nie zmienia to faktu, że każdą komórką ciała czuje się kobietą. Nawet jeśli jej wizerunek wciąż odbiega od oczekiwań. Mimo terapii hormonalnej pewnych rzeczy nie da się ukryć. To proces, który trwa i głównej bohaterce trudno się z tym pogodzić. Szczególnie, że dostaje się do elitarnej szkoły baletowej i widzi na co dzień to, czego pragnie i wciąż nie może dostać.
Choć uważam się za osobę tolerancyjną, świadomość, że ktoś może się czuć obco we własnym ciele, a w zasadzie nie akceptować własnej płci, była dla mnie trudna do zrozumienia. Nie umiałem sobie wyobrazić tego stanu, odpowiednio go wytłumaczyć. Wydawał mi się bardzo obcy, odrębny, by nie powiedzieć dziwny. Potęga kina polega na tym, że dwudziestokilkuletni reżyser swoim debiutanckim filmem „Girl” potrafi diametralnie zmienić mój ogląd.
Tu i teraz trudno mi uwierzyć, jak wielkim byłem ignorantem. Wydaje mi się, że nawet nie próbowałem zrozumieć tego problemu. Ogromnego dramatu, jaki w nim tkwi. Na szczęście pomógł mi Lucas Dhont kreując zrozumienie na poziomie emocjonalnym bez narzucania określonych postaw. Stworzenie tak sugestywnej wizji wiązało się, tylko i aż, z zaprezentowaniem wyzwań z jakimi bohaterka zmaga się każdego dnia.
Pozornie Lara jest w bardzo komfortowej sytuacji. Ma pełne wsparcie ojca, który niczego nie wypomina, za to regularnie jeździ wraz z córką do kliniki. Dziewczyna stosuje terapię hormonalną, a w przyszłości może liczyć na operacyjną zmianę narządów płciowych. Nie jest to jedyne marzenie, które ma szansę się spełnić. Mimo tych wszystkich przemian jakie zachodzą w jej organizmie, również sukces w balecie, staje się prawdopodobny.
Jednak w tych wszystkich plusach, czai się sporo większych i mniejszych minusów. Ojciec jest oparciem, ale z drugiej strony wspólne rozmowy często ogranicza do komunikatów, czy powtarzających się wciąż pytań. Nie potrafi w pełni zrozumieć uczuć swojego dziecka. Nauka w szkole baletowej, oznacza dla zakompleksionej bohaterki ciągłą obecność pięknych, doskonalących się ciał, która wzmaga jej chorobliwą fascynację. Nie jest to jednak jedyna trudność z jaką wiąże się uprawianie tańca klasycznego. Pojawia się także niezdrowa ciekawość pozostałych dziewczyn, które czasem wprost, czasem między słowami, obnażają główną bohaterkę. Dosłownie, gdy naciskają, by zobaczyć to, co odróżnią Larę od nich, ale i w drobnych gestach, ukradkowych spojrzeniach, które mówią wszystko.
Te wszystkie zmienne, argumenty za i przeciw, nie miałyby szansy wybrzmieć, gdyby nie znakomita główna rola. Sama metamorfoza jaką przeszedł Viktor Polster do roli Lary, zasługuje na uznanie. Sylwetka, dłonie, długie, lśniące włosy – to wszystko buduje niesamowite pierwsze wrażenie. Jeśli dodamy do tego charakterystyczny sposób poruszania, drobnostki pokroju poprawiania włosów, swego rodzaju zwiewność i poczucie dziewczęcości – otrzymamy kompletną strukturę, której nie sposób nie podziwiać.
Technikalia, o których wspominam powyżej, działają tak dobrze ze względu na emocje. Zawarte w spojrzeniu, grymasie, nawet pozycji podczas siedzenia. Jest coś niezwykłego w tworzonej przez Polstera kreacji. Niezłomnej sile towarzyszy kruchość. Wynikają z tego trudne do przepracowania uczucia. Burza kotłująca się w środku, która nie ma ujścia. To wszystko czuć, widać jak tętni.
W związku z tym nietrudno zaangażować się w los Lary. Pojedynek staczany z demonami, który z każdą minutą narasta. Przenika mnie jej błagalne spojrzenie w lustro. Szklaną taflę, która nie chce pokazać tego, czego się od niej oczekuje. Sprawia ból widok przemykającego po twarzy cierpienia. Ciągłej walki, balansowania na granicy przetrwania.
Być może „Girl” potrzebuję kilku chwil, żeby nabrać rozpędu, ale gdy to się już stanie, nie sposób jej zatrzymać. Więź emocjonalna widzów z bohaterką staje się nierozerwalna. Jej uczucia stają się więcej niż przejmujące. To już nie tyle zrozumienie sytuacji, co współodczuwanie. Film Lucasa Dhonta ma siłę. Wynika to z niezwykłej empatii reżysera, który precyzyjnie i z wyczuciem konstruuje autentycznie przejmującą opowieść. Otwiera oczy na to co obce i nie pozwala, by dalej pozostało obojętnym.
Patryk Rzemyszkiewicz