Light of My Life (2019, reż. Casey Affleck)
Okazuje się, że do zbudowania pełnego napięcia science fiction nie trzeba terminatorów, post-apokaliptycznych krajobrazów czy inwazji kosmitów. Przekonującą dramaturgię tego gatunku można oprzeć na relacji zaledwie dwóch bohaterów. Tarkowski i Hillcoat odkryli to już dawno, a Casey Affleck w swoim debiutanckiej fabule „Light of My Life” poszedł w ich ślady, proponując nam katastroficzną wizję świata na miarę naszych pro-feministycznych czasów. Nie sposób jednak nie poznać, że pod przykrywką gatunkowej formuły kryje się strach większy niż ten przed zagładą nuklearną. Strach rodzicielski.
Cóż może być lepszego do przemycenia zgrabnej metafory niż stare dobre postapo? Najwyraźniej świeżo upieczony reżyser zrozumiał siłę gatunku i jak wielu przed nim postanowił z niego skorzystać. Fabuła koncentruje się wokół ojca i przebranej za chłopca córki Rag z niewiadomych przyczyn wędrujących po lesie i śpiących w namiocie. Coś co z początku wydaje się wyprawą surwiwalową, wraz z pojawieniem się pierwszego intruza, okazuję się walką o przetrwanie. W pewnym momencie reżyser odsłania wszystkie karty ukazując świat w rodzaju odwróconej „Seksmisji” – praktycznie pozbawiony kobiet, zdziesiątkowanych przed laty przez wirus, którego pochodzenie ani nazwa nie są istotne. Ważne jest to, że świat bez kobiet jest miejscem brutalnym, ponurym, gdzie nie istnieje pojęcie zaufania. Jednak my, tak jak Rag, widzimy tylko skrawek tego świata. Jest to skrawek, w którym ojciec wytyczył reguły, których dziewczynka musi bezwzględnie przestrzegać, by zawsze umknąć niebezpieczeństwu. Nastolatka, wchodząca w okres buntu, ma jednak dość ciągłego ukrywania się i towarzystwa obrzydłego już, nieugiętego Ojca. Jest ciekawa świata i czuje się na tyle silna, by sama o sobie decydować.
Najwyraźniej w przeciwieństwie do starszego brata Casey Affleck nie chce kręcić dumnych, bijących w piersi amerykańskich produkcji, gdzie łzy leją się jeszcze zanim uszy zlokalizują, że pieśń w tle jest w zasadzie imitacją hymnu. I może przez to Oscara nie zdobędzie, ale prawdopodobnie jest to największy komplement jakim możemy go obdarzyć. Gen poker face’a najwyraźniej panoszy się w tej rodzinie, jednak w przypadku młodszego brata możemy zaryzykować stwierdzenie, że pod wiecznie smutnymi oczami, jednak coś się kryje. Udowadnia nam to relacja jaka łączy jego bohatera, z filmową córką. Kameralne sceny rozmów są jednocześnie zabawne i odpowiednio wycyzelowane emocjami. Niezbyt łzawe, a jednak wzruszające.
Light of My Life (2019, reż. Casey Affleck)
W czym tkwi siła Afflecka? Być może w szczerości. Twórca sam przyznaje, że jego pierwsze fabularne dzieło zainspirowali jego synowie i paniczny strach przed zgubieniem ich w supermarkecie. Kto jest rodzicem, ten zrozumie. Nie ma nic tak przerażającego jak regały pełne krwiożerczych słoików, za którymi kłębią się obcy ludzie o niecnych zamiarach. Dlatego właściwie cały film jest procesem, w którym ojciec uczy się jak wypuścić dziecko z gniazda w tę czarną otchłań naszego mrocznego świata. Na szczęście dialogi zostały zainspirowane prawdziwymi rozmowami reżysera z synami. Na szczęście, bo intymny charakter rozwiewa obawę o wyświechtane frazesy.
Choć reżyser twierdzi, że decyzje o płci bohaterki podjęło właściwie jego potomstwo, nie dziwią pytania o wykorzystanie przekazu filmowego w celu „wybielenia się” po licznych kontrowersjach rozpoczętych pozwem o molestowanie w 2010 roku. W kontekście tego jak ważną rolę w „Light of My Life” odgrywa płeć, ciężko uwierzyć w zapewnienia, że wybranie na główną bohaterkę właśnie dziewczynki było kwestią przypadku. Tym bardziej, że Affleck nie poprzestał na mianowaniu płci pięknej jako tej udręczonej. Z postaci wyklętej przez akcję #MeToo, reżyser zmienia się w jej zagorzałego poplecznika. Głosi dumną propagandę i wyśmiewa serwowany (wciąż!) przez kolorowe pisma ujednolicony damski wizerunek. Za pomocą wcielającej się w Rag niezwykle dojrzałej Anny Pniowsky (może nawet dojrzalszej niż sam Affleck), stawia kobiecości wiekuisty pomnik. W przerażeniu filmowego ojca na widok córki, pierwszy raz ubranej w dziewczęce ciuchy, można doszukiwać się nie tylko chęci utrzymania w tajemnicy tożsamości Rag, ale również strachu przed coraz bardziej zaznaczającą się odrębnością dziewczynki i siły tkwiącej w tym co reprezentuje.
Zastanawia również wielka tajemnica, którą okryty był film Afflecka. Nie tylko nie otrzymał godziwej promocji na miarę hollywoodzkich standardów, ale do tej pory nie doczekał się nawet zwiastuna. Czyżby reżyser tak nieśmiało oszacował swoje możliwości, że chciał by jego twór przeszedł bez echa? A może film nie miał być próbą sił i politycznym przekazem, od których Affleck sam zresztą się odcina, a po prostu kameralną opowieścią o rodzicielskiej nadopiekuńczej miłości, której trudno jest zaakceptować niezależność młodych? Może zostałam oszukana, ale jakoś zaskakująco łatwo mi uwierzyć, że przedstawiona wizja nie jest dziełem hipokryty, a utrapionego ojca. I z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg.
Ida Marszałek
Light of My Life
USA 2019, 119′
scen. i reż. Casey Affleck, zdj. Adam Arkapaw, prod. Black Bear Pictures, Sea Change Media, wyst. Casey Affleck, Anna Pniowsky, Elisabeth Moss, Tom Bower, Timothy Webber