„Synonymes” w reżyserii Nadava Lapida zostało uznane za najlepszy film 69. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. W tegorocznym konkursie pokazano kilkanaście tytułów, w ścisłym sąsiedztwie znajdowały się też propozycje sekcji Panorama, Forum, jak również retrospektywy, którym bacznym okiem przyglądali się nasi redaktorzy. Oto najlepsze tytuły tegorocznego Berlinale.
Synonymes, reż. Nadav Lapid
Zdobywca Złotego Niedźwiedzia jest filmem, który nie będzie miał lekkiego życia w kinach. To obraz trudny, narracja jest rwana, linearność ledwie zachowana, a ogólny przekaz skrywa się pod powłoką subtelnej satyry. Dzieło Nadiva Lapada opowiada w wyjątkowy sposób o doświadczeniu emigracji i rozczłonkowanej tożsamości człowieka, który porzucił Izrael na rzecz Francji. Reżyser wysypuje pudełko puzzli, i nakazuje widzowi samemu odkodować wydarzenia na ekranie. To ważne, bo podczas festiwalu, w którym wielu filmom brakowało subtelności w politycznej wymowie, „Synonymes” było obrazem wyjątkowym. Główny bohater, tak jakby pozbawiony jakiejkolwiek społecznej świadomości, jest jak dzikie zwierzę miotające się we współczesnym Paryżu starając się za wszelką cenę wymazać ślad po swojej izraelskiej tożsamości. Tom Mercier ma tutaj jedną z najbardziej fizycznych ról, jakie widziałem we współczesnym kinie. Okazuje się to zaskakujące, bo, w przeciwieństwie do Leonardo Di Caprio nie musi walczyć z niedźwiedziami, a tylko z własnymi demonami w miejskiej dżungli. To rozedrgany film, który o problemach współczesnej Europy opowiada tak, jak żaden inny podczas całego festiwalu.
Olek Młyński
System Crasher, reż. Nora Fingscheidt
Pewnie każdy z Was miał kiedyś w swojej podstawówce taka „złośliwą małpę”, z którą chciał zrobić porządek, ale nigdy się nie odważył. No cóż, Benni, główna bohaterka filmu „System Crasher” nie ma tego dylematu. Robi dokładnie to, czego, nam, szarym człowieczkom zakazują społeczne konwenanse. Niedopasowanie do klaustrofobicznego i ograniczonego otoczenia to moc nadpobudliwej dziewięciolatki, która jednak nie czyni z niej superbohaterki, a zwierzę przez nikogo niechciane, transportowane z klatki do klatki. Debiutancki film Nory Fingscheidt można traktować w kategoriach guilty pleasure. Kiedy dziewczynka po raz kolejny wymyka się władzom, ucieka w sobie tylko znane (lub nie) strony i burzy kolejne ściany. W tych momentach uśmiech nie schodził z mojej twarzy, a moja wewnętrzna potrzeba buntu przyklaskiwała bohaterce. Tym bardziej, że dzięki haptycznym efektom mogłam wejść w skórę Benni i poczuć bombardujący ją nadmiar bodźców oraz wyzwalający powiew wiatru, gdy ta ucieka przed brakiem zrozumienia. Zabawa trwa do momentu, w którym dociera do nas, że ta ucieczka będzie trwała już zawsze. Happy endu w tym wypadku nie będzie.
Wtedy film zaczyna dręczyć. Zamienia się w jeden wielki wyrzut sumienia. Męczy bezradność otoczenia po kolejnej próbie dopasowania bohaterki do wiecznie zagrożonej przez nią ułożonej komórki społecznej. Ludzki świat, pełen sztywnych reguł, nie jest gotowy na tak wielką wrażliwość. Siłą rażenia tego filmu jest empatia, która jednak idzie w parze z niewygodną szczerością. Reżyserka odrobiła lekcję, zwiedziła ośrodki dla nieprzystosowanych życiowo dzieci i zamiast optymistycznych mrzonek, postanowił podzielić się z nami brutalną prawdą. Szczególnie smutne jest porównanie dziewczynki do agresywnego psa, który szczeka bardzo zajadle. Dusi on w sobie wielki strach. I najprawdopodobniej zostanie uśpiony.
Ida Marszałek
House of Hummingbird, reż. Kim Bora
Nie wiem, czy takie filmy powinny lądować w berlińskim „Generation 14plus”. Prędzej widziałbym debiut Kim Bora w konkursie głównym Berlinale, ba!, wysłałbym go nawet do jednego z canneńskich przeglądów. „House of Hummingbird” to film oszczędny, który trzyma się ziemi. Wyczuwalne jest pewne powinowactwo z późnym kinem Hirokazu Koreedy, w którym intensywność zastępują spokój, równowaga, zrównanie dramaturgicznych skoków. U Bora mijają minuty, a potem godziny. Dni. tygodnie, miesiące. I w zasadzie to wszystko – mijają, ale nie ma w tym nic spektakularnego. Więcej milczenia, niż przegadywania. Uwaga, nie są to jednak flaki z olejem! Spokojny ton właściwy jest losom pewnej koreańskiej rodziny, opisanymi na tle burzliwych wydarzeń roku 1994. Wtedy to umiera dyktator Korei – Kim Ir-sung, wówczas zawalił się most Seongsu, a tłumy przed telewizorami śledziły poczynania drużyny narodowej na mundialu w Stanach Zjednoczonych. Co więcej Seul, przeżywa ekonomiczną eksplozję, bezprecedensowy nadmiar budowlany i wzrost bogactwa Chińczyków, którzy zapłacą za niego bardzo wysoką cenę. Wszak to zwiastun tego, co nadejdzie – naszej przeciążonej teraźniejszości.
Bora woli jednak opowieści bardziej intymne, stąd na plan pierwszy wysuwają się losy 14-letniej Eunhee, córki potentatów ciastek ryżowych w Seulu. Jako że pogubiona dziewczynka nie może zająć uwagi bliskich, próbuje szczęścia w miłości z rówieśnikiem oraz przyjaźni z nową nauczycielką języka chińskiego. Próbuje też smaku podziemnych młodzieżowych karaoke, drobnych kradzieży w sklepach spożywczych, pierwszych papierosów. Niby żadna nowość, ale Bora potrafi uwodzić i kokietować widzów dzięki sensualnym chwytom, poszukując w języku filmowym formalnych ekwiwalentów dla zmysłów smaku, zapach i dotyku. „House of Hummingbird” to film dotykowy, zaabsorbowany różnorodnymi teksturami – tkanin, zieleni, miejskiego betonu, a także emocjonalnego poharatania na twarzach bohaterów, który stwarza wrażenie podglądania, zaglądania w ich intymny świat. Bora to reżyserka, która kumuluje w sobie umiejętność bezbłędnej rytmizacji poszczególnych ujęć, finezyjnego splatania faktur, dźwięków, kształtów i barw. Narodzin talentu takiego kalibru nie można zlekceważyć!
Mateusz Demski
Varda par Agnès, reż. Agnès Varda
Nawet najstarsi kinomani nie pamiętają, jak wyglądał krajobraz europejskiego kina zanim pojawiła się w nim Agnès Varda. W ostatnich latach reżyserka chętnie dzieli się refleksjami na temat swojej długiej kariery i sięga wzrokiem dokumentalistki we własną twórczą przeszłość.
Najnowszy film Vardy, będący swoistym przedłużeniem „Plaż Agnès” z 2008 roku, toczy się rytmem jednego z jej licznych wykładów. Niepozorna francuska twórczyni zasiada w reżyserskim stołku i zaczyna snuć wielowątkową, chronologiczną opowieść o swoim życiu i wszechstronnej twórczości. Na barwny gobelin pamięci składają się anegdoty, bolesne wspomnienia o zmarłym mężu, komentarze na temat własnych filmów i wystaw oraz rozmowy z innymi artystami. Forma, która w rękach innego twórcy mogła okazać się nieznośna, u Vardy działa doskonale. Reżyserka jest urodzoną gawędziarką, czarującą publiczność swoim ciepłym poczuciem humoru i empatią dla drugiego człowieka, unikając jednocześnie pułapki samouwielbienia.
„Varda par Agnès” ogląda się z niekrytą przyjemnością, choć nie bez nuty melancholii. Metryki nie da się bowiem oszukać i widać, że niezłomnemu duchowi reżyserki zaczynają ciążyć związane z wiekiem dolegliwości. Najnowszy film Vardy może się okazać jej ostatnim – stąd unosząca się nad nim aura przemijania i ostatnie zdanie filmu, brzmiące niepokojąco jak pożegnanie z wierną publicznością. Jeśli „Varda par Agnès” rzeczywiście okaże się zwieńczeniem filmowej działalności reżyserki, to będzie to godny finisz imponującej kariery.
Małgorzata Mączko
So Long, My Son, reż. Xiaoshuai Wang
Epos Xiaoshuaia Wanga, w swojej trzygodzinnej fabule, natrafia na wszystkie kamienie milowe chińskiej historii współczesnej: politykę jednego dziecka, echa rewolucji kulturowej czy transformację do wolnej gospodarki. Mimo tego, nie miałem poczucia, jakby narracja w jakiś sposób odhaczała te wydarzenia, a rozciągnięta na trzydzieści lat historia opowiedziana jest po mistrzowsku! Reżyser skacze w swojej rozrywającej, melodramatycznej kronice w przód i w tył po osi czasu, tak jakby miał w dłoni pilota do odtwarzacza DVD. Dzięki takiemu poplątanemu montażowi Chińczyk utrzymuje stale widza w szachu, dokładając powoli informacji do swojej misternie uplecionej fabuły. To film, w którym dzieje narodu są ważne, ale jeszcze ważniejszy jest mikrokosmos pary ludzi oraz ich prywatne tragedie (dwójka głównych aktorów, Jingchung Wang i Mei Yong, otrzymała w tym roku po Srebrnym Niedźwiedziu). Jeśli któryś film najzgrabniej i najcelniej realizował feministyczne motto festiwalu o tym, że „prywatne jest polityczne”, to było to arcydzieło Xiaoshuaia Wanga.
Olek Młyński