Control (2007, reż. Anton Corbijn)
– Takie jest piękno muzyki. Nie mogą ci jej odebrać. Nigdy nie odczuwaliście tak muzyki?
– Nieźle grałem na harmonijce jako młodziak. Ale straciłem zainteresowanie. Tutaj nie miała sensu.
– Właśnie tu ma najwięcej. Potrzebujesz jej, by nie zapomnieć.
– Zapomnieć?
– Zapomnieć, że są miejsca… na świecie, nie zbudowane z kamienia. Że jest coś… w samym środku… do czego nie mogą się dostać, nie mogą dotknąć. Coś twojego.
– O czym ty gadasz?
– O nadziei.
– Nadzieja…
Powyższy fragment pochodzi ze „Skazanych na Shawshank”, kiedy Andy rozmawia z Redem po odbyciu kary. Zanim dochodzi do wymiany zdań wspomina współwięźniom o tym, że Mozart towarzyszył mu cały czas trwania w izolacji…
Życie boli znacznie bardziej
„Gwieździe wybacza się wszystko”. To słowa Raya Manzarka, jednego z Doorsów. Dotyczy to Morrisona. Sam Jim Morrison? Jednostka unikatowa. Ewenement. Postać niezastąpiona. Długo by można mnożyć…
Oliver Stone? Jeżeli bierzemy pod lupę Jego film „The Doors” to stwierdzić śmiało można, że mamy kontakt z mitotwórcą. Portret Morrisona z jego obrazu to tylko i wyłącznie jego ogląd dla całości sprawy. I dobrze. Artysta ma prawo. Jest mu to należne. Może być stronniczy. Nierzeczywisty. Przerysowany. Co jednak dotyczy muzyki? Paradoksalnie, dzięki niej, dostrzegamy maksymalny poziom egzystencji frontmana Doorsów. To mariaż cudowności. Zbudować swojego Morrisona uzupełniając jego świat prawdziwą muzyką. Uzyskany efekt to coś jednorodnego. Unikalny zapis czasów i napięć z nimi związanych. Rockandrollowa epopeja z poetycką nadbudową. Potok obrazów niesamowitych. Orgia wynaturzeń najpodlejszych oraz instynktów z rodzaju tych najpierwotniejszych. Seans filmu Stone’a przypomina coś z pogranicza jawy i snu jednocześnie. Harmonijny związek historii w stosunku do sposobu przedstawienia świata. Przeżywając film, każdy widz na swój sposób, doznaje czegoś być może niepewnego, niezbadanego. Nieprzewidywalność. To klucz do sukcesu dzieła autora „Urodzonych morderców”.
Nie chciałem by to się tak rozrosło
– „Unknown Pleasures” to był ten moment, gdy byłem szczęśliwy – te słowa idealnie podsumowują Iana Curtisa z filmu „Control”. Czas jaki dzieli debiut od płyty „Closer” to chwila. Wystarczy aby pojąć ogrom udręki jaki dotknął lidera Joy Division.
Jeśli przyjrzymy się całości to zauważyć należy, że w filmie doskonale funkcjonuje mechanizm inteligencji emocjonalnej. W czym tkwi geniusz filmu Antona Corbijna? To obserwacja bohatera z obliczu zdarzeń wszelkich. Curtisa poznajemy w chwili granicznej. Buntownik w kwestiach przeróżnych. Twórca osobnego krajobrazu wewnętrznego. Wytapetowany. Fan teatralnego rocka. Eksperymentator. Spirytualista. Poszukujący w materii duchowej odpowiedzi na pytania. Muzyka, która towarzyszy głównemu bohaterowi oddaje pejzaż wewnętrzny. Od zadowolenia aż po rozpacz.
Control (2007, reż. Anton Corbijn)
Kiedy oglądamy koncert Sex Pistols, domniemywać możemy co się wydarzy dalej. Nie znając historii prawdziwiej Curtisa reżyser wysyła wystarczające sygnały, które zbliżać widza mogą w kierunku rozwiązania.
Słynny twórca teledysków dla Depeche Mode doskonale punktuje fakty z życia frontmana Joy Division za pomocą piosenek z Ich repertuaru. Poszarpana sfera emocjonalna bohatera Sama Rileya to idealny materiał do przedstawienia kwestii przeróżnych. Takich jak choroba, wyobcowanie, miłość bądź potrzeba akceptacji.
Widać to choćby w miejscu, gdzie Ian zabiera się do tekstu utworu „She’s Lost Control”. Podobnie jest, gdy nagrywa „Isolation”. By jednak jeszcze dobitniej uwidocznić wielką pracę jaką wykonał tutaj Corbijn zauważyć należy, że dyryguje on wyjątkowo zgraną orkiestrą. W przypadku „Control” mamy okazję obserwować wizualną doskonałość. Zdjęcia to coś absolutnie wspaniałego. Kino to jednak przede wszystkim emocje. Riley jest wyjątkowo wdzięczny do oglądania. Z wszystkich stron. Jego Curtis to postać osobna. To bohater stuprocentowy. Bez cienia przekłamania.
Aby jednak w pełni docenić efekt jaki zostać osiągnięty przez twórców zachęcam zauważyć, że nie mamy okazji obserwować laurki, jak w przypadku filmu o Morrisonie. Anglia tamtego czasu to miejsce oddarte, potargane. O odcieniu szarości.
Pozostała muzyka. Dźwięki, które pamiętają wiele spraw ważnych. Morrison i Curtis mogą być dumni z tego co zostawili. Dwie różne perspektywy artystyczne. Wyostrzone spojrzenie na rzeczy niebanalne.
W muzyce, którą pragnę zapamiętać szukam rytmu, melodii chwytliwej. Pragnę tego. Chcę to zawłaszczyć do swojego katalogu rzeczy, dzięki któremu można odczuwać przyjemność. Z muzyką w filmie jest różnie. Czasem potrzeba chwili aby przypomnieć sobie konkretny motyw. To wspaniała zabawa dla wyobraźni.
Krzysztof Ruben