NOT – filmowe podsumowanie, czyli najgorsze tytuły 2018 roku

Wybraliśmy najgorsze filmy, jakie oglądaliśmy w tym roku. Niektóre z nich odcisnęły na redaktorach 16 mm piętno, po którym można się już nigdy nie pozbierać. Gusta bywają różne, dlatego zapraszamy do konfrontacji z naszymi typami. Farhadi, Guadagnino, Singer, Soderbergh – właśnie tacy giganci robią złe filmy.

Niepoczytalna, reż. Steven Soderbergh

Zawsze twierdziłem, że pozytywy w generalnym bilansie Stevena Soderbergha są doprawdy śladowe. Jeśli spojrzymy na jego twórczość, to opiera się ona na sinusoidzie: to upadki i wzloty, odejścia i powroty. Amerykanin jest więc autorem do bólu nierównym, który w kinie próbował już wszystkiego. Walił odmiennymi poetykami kina na oślep, zostało mu tylko sięgnąć po iPhona i popłynąć na nowej fali rewolucji technicznej. Pech chciał, że stało się. Na naszych oczach Amerykanin odpłynął wraz ze swoją „Niepoczytalną”, filmem opartym na gatunkowych tropach thrillera klasy B. Nagranych trzema komórkami na oddziale psychiatrycznym.

Szkoda tylko, że dla Soderbergha te ciekawe tropy stały się zaledwie drewnianą konstrukcją – pretekstowym, niedopracowanym stelażem, który spełnić miał określone, gatunkowe schematy. W „Niepoczytalnej” historia całkiem szybko zaczyna się sypać, wpadać w coraz to większe koleiny, fabularna konstrukcja zapada się w chaotycznie umotywowanych zwrotach akcji, nieporadnie prowadzących do finałowej masakry i kilku rozdartych gardeł. Finałowa pornografia cierpienia w wydaniu Soderbergha to tylko kalkulacja – kaligrafia grozy, za którą ostatecznie nic nie stoi. Ani artystyczny, ani społeczny odwet. Ani eksperyment z technologią, ani krytyczny zapał względem amerykańskiego sektora opieki zdrowotnej z procesem prywatyzacji i korpoświatkiem. Kolejny źle wyliczony, nijaki do granic niestrawności twór Amerykanina.

PS Przypominam, że jeszcze kilka lat temu, przy częstotliwości dwóch filmów rocznie, Soderbergh O B I E C A Ł, że rozstaje się z kinem, przenosząc się na łono teatru i telewizji. Czuję się nieco oszukany. Nie mówiąc o tym, że dotkliwie obrażony.


The Kissing Booth, reż. Vince Marcello

DSC_02551Komedie dla nastolatków, które w ciągu ostatniego roku przeżyły mały renesans, trafiają niekiedy również w gusta starszych widzów, wiedzionych nostalgią za własną młodością lub szukających filmowego guilty pleasure. W przypadku „The Kissing Booth” przyjemność z odbioru jest jednak znikoma, a film nie broni się nawet w kategorii dzieł tak złych, że aż dobrych lub przynajmniej śmieszących swą nieporadnością. Adaptacja powieści opublikowanej na Wattpadzie przez piętnastoletnią autorkę nie sprawdza się jako beztroska komedia romantyczna – apodyktyczny, agresywny obiekt westchnień i rzekomo niezależna główna bohaterka tworzą duet jak z koszmaru, a miłosne zawirowania wypadają nieprzekonująco. Film Vince’a Marcello przede wszystkim żenuje, w najlepszych momentach budzi zaledwie chłodną obojętność, lecz z pewnością nie bawi i nie wzrusza. Nawet liczne nachalne odniesienia do klasyków gatunku, takich jak „Klub winowajców”, nie są w stanie uratować tego wątpliwej jakości dzieła. Oglądanie produkcji Netflixa często przypomina rosyjską ruletkę – można napotkać tam prawdziwe perełki lub srogo się rozczarować. Trafienie na „The Kissing Booth” to przegrana runda.

Małgorzata Mączko


Mój piękny syn, reż. Felix Van Groeningen

26166746_1614342848603403_5421951705716263014_nSteve Carell i Timothée Chalamet mieli być duetem, który na długo pozostanie w pamięci widzów. Zamiast aktorskich fajerwerków na ekranie serwują nam jednak pokaz szybko wypalających się zimnych ogni. Ale nie tylko aktorów należy winić za to rozczarowujące filmowe widowisko.

Nic Sheff to wrażliwy nastolatek, który permanentny ból istnienia uśmierza narkotykami. Słucha Nirvany i zaczytuje się w dekadenckiej poezji Bukowskiego. Jeśli zastanawiacie się czy wybór tak oczywistych autorytetów dla zagubionego chłopaka to jedyny banał jakim posługują się twórcy „Mojego pięknego syna”, to odpowiedź brzmi – zdecydowanie nie! To dopiero początek drogi na skróty jaką obrali.

Główny bohater jest podobno introwertykiem i mizantropem. Podobno bo, poza fascynacją nihilistami, trudno wywnioskować to z jego osobowości. Na szczęście sprawę rozjaśniają nam patetyczne wywody bohaterów, w których wykładają nam jak na tacy wszystkie problemy zalegające im na sercu. Bez jakiegokolwiek skrępowania i niejednoznaczności, niczym w brazylijskiej telenoweli. Szkoda tylko, że zazwyczaj są to komunały przetrawione po stokroć przez inne teksty kultury. W swoich poprzednich dziełach („W kręgu miłości”, „Belgica”) Van Groeningen jawił się nam jako wybitny filmowy psycholog. W swoim najnowszym dziele przeobraża się w mistrza banału. Szkoda, bo sądzę, że nie byłem jedyną osobą, która od długiego czasu ostrzyła sobie zęby na to filmowe danie.

Dawid Dróżdż


Searching, reż. Aneesh Chaganty

38444482_10217138820759455_6689896181859876864_nBardzo mi jest przykro, że na potrzeby tego zestawienia musiałam odkopać tę produkcję z pamięci. Punkt wyjścia jest intrygujący – oto mamy film, którego akcja w całości rozgrywa się na ekranie komputera. Potencjał podobnego zabiegu – moim zdaniem – nie został tu jednak nawet w połowie wykorzystany. Twórcy zaserwowali widzom nieznośnie konwencjonalną, para-kryminalną historię z cukierkowym i arcybanalnym finałem, a wszystko to okraszone tak dosłowną ilustracją muzyczną, jak tylko dosłowna muzyka ilustracyjna być może.

Nie szukajcie tego filmu. Ani w kinach, ani Netflixach, ani torrentach, nigdzie.

Do tegorocznych NOTÓW wędruje też: “Prawdziwa historia” Polańskiego (największy tegoroczny, prawdziwie przykry zawód), “Kształt wody” (co proszę?), “Księgarnia z marzeniami” (aż przebiegł mnie zimny dreszcz).

Asia Najbor


Dom, który zbudował Jack, reż. Lars von Trier

IDAA2 WTFSeans filmu „Dom, który zbudował Jack” zapisze się w mojej pamięci jako wyjątkowy, bo był to pierwszy raz, kiedy z premedytacją NIE wyszłam z sali. W chwilach kryzysu powtarzałam, sobie w głowie, że o to właśnie Larsowi von Trierowi chodziło. I udało się. W bólach przetrwałam do końca i nie dałam satysfakcji żądnemu skandalu pseudoartyście. Nim właśnie stał się von Trier, wypuszczając w świat twór równie bezczelny, bezwartościowy, żerujący na najniższych ludzkich instynktach. „Dom, który zbudował Jack” to ostra szarża w poszukiwaniu sensacji.

Reżyser wiedział, że tłumy przyciągną na film WIELKIEGO VON TRIERA, więc może sobie pozwolić na wszystko. I sprawić nam psikusa. Pretekstem do wyłożenia jego zacofanej filozofii życiowej ma być historia seryjnego mordercy, Jacka, który zabija z największym okrucieństwem i bez żadnego powodu. Ot dla sztuki. Bo taka jest drodzy państwo teza tego „dzieła” – morderstwo to sztuka. I żeby jej dowieść reżyser używa między innymi materiałów dokumentalnych ukazujących ludobójstwo z okresu II wojny światowej. Nawiązuje w ten sposób do swojej niesławnej wypowiedzi z konferencji prasowej w Cannes. Z niektórych rzeczy po prostu nie należy się nabijać, ale duński reżyser konsekwentnie udowadnia, że nie szanuje nikogo i niczego. Dostaje się również tak znienawidzonym przez von Triera kobietom. Wyjątkowo brutalna i upokarzająca śmierć jednej z nich jest poprzedzona długim mizoginicznym wykładem.

Do końca dawałam jednak reżyserowi szansę. Myślałam, że ostatnia scena wniesie do filmu jakiś morał, coś co zmieni moje postrzeganie. Ale nic się nie wydarzyło. Może poza serią zuchwałych autocytatów, trącących absolutnym samozadowoleniem. Po seansie została jedynie pustka i milion odpychających obrazów w mojej głowie. Polecam więc sprawić psikusa von Trierowi. I nie przychodzić. Zdaję sobie sprawę, że ciężko będzie zrezygnować z wyczekiwanej premiery, ale jeszcze trudniej będzie wytrzymać aż dwie i pół godziny na tym niedającym się do niczego porównać, wyjątkowo niesmacznym żarcie.

Ida Marszałek


Bohemian Rhapsody, reż. Bryan Singer 

1wOglądając „Bohemian Rhapsody” Briana Singera przypomniała mi się rozmowa z przyjaciółmi na temat tego, który gatunek zwierząt skazalibyśmy na wyginięcie. Bez wahania wybrałem kleszcza – obrzydliwe, bezużyteczne stworzenie, które szkodzi wszystkim wokół, a którego brak nie wpłynąłby znacznie na ekosystem. Otóż „Bohemian Rhapsody” jest właśnie jak ten kleszcz, który wpił się w półmartwe ciało grupy Queen, by wyssać z niego ostatnie soki – pasożytniczo żerując na wybitnej muzyce zespołu, nie przydaje jej żadnej jakości, lecz traktuje ją wyłącznie jako bufet. Biedny Rami Malek ze swoim groteskowym zgryzem otrzymał rolę stawonogich szczękoczułek – niesprawiedliwie, bo on jako jedyny próbuje jakoś uratować to dzieło. Lecz przy topornym scenariuszu składającym się głównie z one-linerów, charakteryzacji wzbudzającej prychnięcie śmiechu i żałości zarazem oraz PG-13 wymazującym bohaterom przekleństwa z kwestii, co on jeden może zrobić? Najgorsze jest to, że sam film nie jest w połowie tak zły, jak perspektywa, którą przynosi jego sukces kasowy. Na nieocenzurowaną sylwetkę Freddiego Mercury’ego przyjdzie nam pewnie poczekać kolejną dekadę.

Bartek Tesarz


Suspiria, reż. Luca Guadanino

43408555_533989940378980_2238887342402174976_n„Suspiria” jest jak drzazga wbita pod paznokieć. Na początku nie do końca miałam pewność, co mi w niej przeszkadza. Pretensjonalne westchnienia, sceny tańca montowane na przemian z łamanymi kośćmi, czy też wieloaktowa, ciągnąca się narracja z wciśniętymi na siłę elementami psychoanalizy. Opowieść o amerykańskiej baletnicy, która przyjeżdża w latach 70. do Berlina, aby wstąpić do prestiżowej szkoły, głównie opiera się na geniuszu aktorskim Tildy Swinton oraz scenografii. Reżyser niewiele ponad to oferuje. Dodatkowo nie szanuje czasu widza, który musi wysiedzieć 150 minut na filmie, którego akcję można by streścić w paru zdaniach. „Suspiria” nie tyle straszy, co brzydzi i nudzi. Przez cały ten czas starałam się wydłubać spod paznokcia guadaninowską drzazgę, a kiedy wreszcie mi się to udało (czytaj: napisy końcowe), odczuwałam jedynie ulgę. Nie został po niej ślad, ale jednak palec bolał mnie dłużej, za co mam pretensje do pana Guadanino, który do tej pory tak pięknie opowiadał.

Basia Marmuszewska


Wszyscy wiedzą, reż. Asghar Farhadi

43234151_1873682576032906_2271139368519335936_nAsghar Farhadi nie raz udowodnił, że jest  reżyserem znakomitym. „Klient” zdobył nagrodę za scenariusz w Cannes, „Rozstanie” Złotego Niedźwiedzia, a „Co wiesz o Elly?”  – Srebrnego. Wszystkie te filmy łączy nie tyle perskie pochodzenie, co przenikliwe analizy irańskiej społeczności. Co więc poszło nie tak we „Wszyscy wiedzą”?

Reżyser z Iranu wyjechał do Hiszpani, zatrudnił Javiera Bardema i Penelope Cruz, a następnie postanowił nakręcić psychologiczny dramat z porwaniem w tle. Nie siląc się na wiele więcej. We „Wszyscy wiedzą” brakuje tak klasycznych dla Farhadiego dociekań w głąb społecznych i kulturowych kuluarów. Powstał w efekcie film przeciętny, który trzymają aktorzy i praktyka reżyserska laureata dwóch Oscarów.

Intryga, być może z założenia oczywista od początku, snuje się niemiłosiernie. Poszukiwania porwanej dziewczynki sprowadzają się do krzyków, biegania i oskarżeń wymierzanych w kierunku imigrantów. A klisze z podobnych tematycznie filmów pojawiają się jedna za drugą. I chociaż nie mogę powiedzieć, że jest to film naprawdę bardzo zły, to w tak silnym roku światowego kina, plasuje się na szarym końcu.

Kajetan Zgubieński