Jaśniejsza od gwiazd (2009, reż. Jane Campion)
Siedemnaście lat temu odszedł Grzegorz Ciechowski. Dołączył do muzycznej rodziny niezastąpionych. Być może przy tym ogromnym stole do którego się dosiadł napotkał Riedla, Freddiego Mercury’ego, Morrisona i paru innych. W tej chwili miejsce zajęli już pewnie Czesław Niemen, Tomasz Stańko, George Michael, Amy Winehouse, Charles Aznavour, Mirosław Breguła, Tadeusz Nalepa, Zbigniew Wodecki. Towarzystwo zaiste wspaniałe. Barierą język? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Słowo paradoksalnie może być właśnie ową barierą, a nawet jeśli nie barierą to problemem. Może stanowić kłopot, zagwozdkę. Budzić wątpliwości, być zaczynem zaniechania.
Piękne to jest
Dźwięki z solowego debiutu Ciechowskiego wciąż potrafią wzruszyć, dostarczyć emocji, zaskoczyć. Lata przeleciały, czasy za oknem kompletnie różne choć nie minęły nawet dwie dekady od Jego odejścia. Wielkie dzieła sztuki jednak pozostają poza pojmowaniem metrykalnym. Szczęście dla słuchacza, bo to co w tle tej płyty, czyli schyłek pewnej epoki, zarówno pod względem politycznym jak i medialnym stanowi solidny pomost dla współczesności. Warto rozwijać pamięć i brać pod uwagę, że co chwila mamy styczność z odcieniami szarości. Pragnę, sam dla siebie, walczyć o taki rodzaj postrzegania tego co obok. Przestroga, jaką być może niespecjalnie nachalnie umieścił Ciechowski na krążku, zdaje się być nader dziś aktualna.
Muzyczna rodzina co chwila się powiększa, coraz mniej miejsca przy świątecznym stole. W zasadzie z dnia na dzień ktoś nowy zagląda i zostaje na dłuższą chwilkę. Szkoda jednak, że we własnym życiu, tym prawdziwym, przeżywanym tu i teraz, człowiek zauważa coraz mniejszą ważność rzeczy, sytuacji istotnych. Spotkanie prowokuje bowiem wymianę zdań. Nie każdy jest na to gotowy. Trudno, takie czasy… Widać, że tradycja przeżywa kryzys. Jednak w doskonaleniu dialogu nie należy ustępować współczesnemu światu, który wyraźnie został opanowany przez propagandę niezbyt wartościowego sortu.
Obraz rodzinny to również wdzięczna perspektywa do fotografowania. Ostatnio zerknąłem na „Brzdąca” i wzruszyłem się, kiedy bohater tytułowy pozbawiony został opieki ojca. Litera prawa bywa okrutna, bezlitosna. Podobnych odczuć doznałem przy seansie „Amatora” Kieślowskiego. Film pełen jest autotematyzmu. Główny bohater, wybitnie zagrany przez Jerzego Stuhra, postawiony jest w sytuacji w zasadzie bezwyjściowej. Ślepy zaułek. Bo tylko on posiada kamerę. Przedmiot ten staje się początkiem końca wszystkiego, co było ważne w dotychczasowym życiu młodego zaopatrzeniowca.
Amator (1979, reż. Krzysztof Kieślowski)
Ważne w filmie Kieślowskiego jest to, jak pokazany jest świat, którego elementarną częścią jest nasz bohater. Podczas oglądania towarzyszy mi poczucie rozedrgania. Znajduje się w środku wydarzeń. Czuje ducha Kieślowskiego, który uwidacznia się coraz bardziej, wraz z rozwijaniem się historii. To wszystko promieniuje od Filipa Mosza. Jego postać to człowiek z krwi i kości. Prawdziwy, realny facet, który wie jak radzić sobie w życiu. Jego fluidy odczuwam przez cały czas w trakcie całego seansu. Można przyznać, że nuda nie występuje.
Seans „Amatora” to przeżycie. Kolega Filipa, Piotr Krawczyk mówi w pewnym momencie: „To jest piękne, co robicie chłopcy. Człowiek już nie żyje. Tu ciągle jest. Piękne to jest”. Dla mnie to najbardziej wzruszająca scena filmu. Wspaniały dowód na to, że Kieślowskiemu zależało na tym, aby maksymalnie urealnić życie filmu w życiu widza.
Przygnieść i pozbawić złudzeń
Rodzina może być także powodem rozczarowań. W pewnym sensie można traktować „Ostatni dzień lata” z Ireną Laskowską i Janem Machulskim w rolach głównych, jako film o lęku w starciu o założenie choćby relacji na linii kobieta-mężczyzna. O dalszych krokach przecież jeszcze nie może być mowy…
Inaczej sytuacja wygląda w „Baczyńskim”, gdzie w postać tytułową wciela się Mateusz Kościukiewicz. Tam mamy młodziana i Jego wybrankę, którzy śmiało ufają pięknym sprawom. Rzeczywistość, która rysuje się dookoła jest jednak w opozycji do spraw im bliskim. Życie potrafi przygnieść i pozbawić złudzeń…
Niedawno odszedł Bernardo Bertolucci. Autor kultowego „Ostatniego tanga w Paryżu” również porusza wątki rodzinne. Mianowicie. W „Marzycielach” pokazana jest sytuacja w której przecież dwoje głównych bohaterów zaprasza do swojego świata intruza. Sytuacja zaczyna robić się poważna. Kwestie normalności w rozumieniu purytańskim ulegają wypaczeniu. Najważniejsza jednak pozostaje sprawa osobistej fascynacji innym obiektem, w tym przypadku, z punktu widzenia seksualności. W obu obrazach i w „Ostatnim tangu w Paryżu” i w „Marzycielach” Bertolucci porusza się po rejonach niewydeptanych, niedostępnych z perspektywy pozarodzinnej. Dzieło z lat siedemdziesiątych przeciera przecież szlaki dla postrzegania fizyczności z punktu widzenia dnia dzisiejszego. Bohater Marlona Brando stanowić może pomost i stwarza realną szansę do odbierania w normalnych kategoriach zachowań jakie obserwujemy w filmie „Wstyd” z Michaelem Fassbenderem. Taka paralela ma rację bytu z dzisiejszego punktu widzenia z uwagi na coraz większą, realną pauperyzację świata materialnego.
Marzyciele (2003, reż. Bernardo Bertolucci)
Bertolucci rozwijał się dla masowego widza, kiedy do legendy przechodziła epoka Nowej fali francuskiej. Godard postulował w obrazach z lat sześćdziesiątych śmierć instytucji rodziny. Potępiał, skrywaną głęboko, zgniliznę moralną. Zachwalał udział instynktu w życiu postaci. Tak było w debiucie i w późniejszych obrazach, w „Szalonym Piotrusiu” czy w „Alphaville”. Autor „Pogardy” z lubością oddaje się obserwacji świata. Zagląda z kamerą do rzeczywistości. Bardot w opowieści o klasycznym wypaleniu w otoczeniu pozornego sukcesu snuje się po ekranie i postrzegany przez nią świat jest zwyczajnie mizerny, niesubtelny, pozbawiony wyraźnej fascynacji.
Powszechnie pojmowany wizerunek rodziny może również być ogniem zapalnym dla buntowników. W przepiękny sposób pokazała takowy świat Jane Campion w filmie „Jaśniejsza od gwiazd”. Na ekranie widziana jest przecież historia miłosna. Wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby nie fakt, że wybrankiem głównej bohaterki jest romantyczny poeta bez majątku. Bohaterka również nie jest majętną osobą. Mimo wszystko widać, że sprawa dramatycznie postrzegana przez otoczenie może skończyć się sukcesem dla ukochanych. Siła uczucia, które łączy bohaterów jest cenniejsza niż najwspanialsze majątki.
W sposób szalenie nowoczesny do tematu rodziny podszedł Truffaut. Jego film „Jules i Jim” to emocjonalny fajerwerk. Bohaterowie tytułowi poznają piękną kobietę. Okazuje się nią Jeanne Moreau. W trakcie oglądania zdajemy sobie sprawę, że układ pomiędzy wszystkimi postaciami to klasyczny trójkąt współzależności. Jak na początki epoki Nowej fali temat podjęty przez Truffauta nosił znamiona rewolucyjnego.
Mechanizm zmian również w naszym kraju funkcjonowanie mógł uznać za fakt. Andrzej Wajda, pokazując „Niewinnych czarodziejów” podniósł, być może nieświadomie, rękę na moralność, obrazując w sposób dwuznaczny zapędy erotyczne młodego pokolenia. Nie tak wyobrażano sobie przecież model funkcjonowania w społeczeństwie! Finał opowieści Wajdy dobitnie tłumaczy kwestię uczuciowości bohaterów. Porządek społeczny nie może rodzić się kiedy brakuje namiętności.
Za podobnymi rzeczami tęskni Wiktor Ruben, główny bohater „Panien z Wilka”. W takiej sytuacji postać odtwarzana przez Daniela Olbrychskiego wraca do miejsca, które dawniej było siedliskiem emocji. Konfrontacja ze światem współczesnym okaże się bolesna.
Jules i Jim (1962, reż. Francois Truffaut)
Niech się dzieje, niech się święci
W obu obrazach Wajda z chirurgiczną precyzją dopuszcza margines błędu jakim jest pojedynek bohatera ze światem i fakt, że nieuchronnie zmierza on do rozwiązania zagadki wszelkiego istnienia. Wajda tęsknotą wypełniał swe opowieści. Ufał, że świat dla człowieka ma asa w rękawie. Truffaut uświadamiał, pod płaszczykiem wspaniałych emocji, że życie może być przeżyte w sposób uczciwy, godny jeśli jesteśmy gotowi na pewny błysk. Kiedyś przyjdzie, wystarczy go trochę sprowokować.
Campion, wespół z Godardem przypominali o tym, że to o co warto walczyć jest miłością. Pragnienie to, jeśli szczere i silnie okazywane, zaprowadzić może na szczyty.
Konwicki traktował kino troszkę jak pamiętnik. Zapisywał, na taśmie, ważne elementy życia bohatera. Później, nam widzom, pokazywał, że jeśli jesteśmy zdolni do refleksji to być może jesteśmy też w stanie przetrawić zadry sprzed lat.
Bertolucci traktował emocjonalność bohatera jak relikwię. Był zdolny uposażyć postać w atrybuty, dzięki którym sprawnie przenikała, lawirowała pomiędzy czymś niskim i wysokim jednocześnie. Kieślowski odważnie kreślił portret świata i człowieka w nim zamieszanego, być może pogubionego, niepewnego tego, co jest słuszne w danej chwili… Podejmował jednak nieustanne próby, aby dodać widzowi otuchy.
Ważne jest również to, by tak jak wynika z obrazu o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, nie ufać arogancji. Rodzina winna generować rzeczy pozytywne. Tak w życiu jak i na ekranie. Rzeczy przykre są w złym guście. Nie ulegajmy negacji i dostarczajmy do naszych domów jak najwięcej światła. Kiedyś przecież zgaśnie. Mimo oczywistych obaw, przedłużajmy te momenty, te chwile. Dajmy życiu zwyczajnie płynąć. Niech się dzieje, niech się święci. Życie bowiem świętem jest! Jasność w życiu przynosi jasność również po tej drugiej, nieznanej stronie.
Krzysztof Ruben