At Eternity’s Gate (2018, reż. Julian Schnabel)
Tegoroczną edycję Camerimage naznaczył konflikt pomiędzy materią a transcendencją. Płytka przyziemność często ciążyła, a wywyższenie i świat symboliczny przynosiły ulgę. Innym razem to pomniki szybko upadały, wielkie narracje ciemiężyły, a jedynym ratunkiem okazywał się zwrot ku autentyczności i prozie codzienności. W nagrodzonej Złotą Żabą, koreańskiej „Fortecy” (2017) jeden z bohaterów mówi wprost: „Nie obchodzi mnie, czy król poprze dynastię Qing czy Ming. Chcę jedynie mieć co siać na wiosnę i co zbierać zimą”. Także kwestie materialne, a ściślej mówiąc – finansowe, zadecydowały o tym, że była to ostatnie edycja festiwalu Camerimage odbywająca się Bydgoszczy. Niewykluczone, że być może także ostatnia w Polsce.
Trudno wyobrazić sobie lepszy film otwarcia tegorocznego festiwalu niż „At Eternity’s Gate“ (2018) w reżyserii Juliana Schnabela z fantastycznymi zdjęciami Benoît Delhomme‘a. Wybitna praca operatorska stanowi kładkę pomiędzy widzem a wewnętrznym światem holenderskiego postimpresjonisty. Vincent van Gogha (Willem Dafoe) został ukazany przede wszystkim przez pryzmat nieustannie toczonego pojedynku pomiędzy własną psyche a materią. Nie znajdziemy tu romantycznej pochwały indywidualizmu artysty ani gloryfikacji jego dokonań – zresztą sam van Gogh nigdy nie zaznał tych rzeczy za życia. To historia o neurotyku z problemami, który twierdzi, że gdyby nie malował, musiałby kogoś zabić. – Dopiero malując, czuję połączenie pomiędzy tym, co wewnątrz a tym, co na zewnątrz – mówi. Oprócz tych krótkich momentów transcendencji artyście pozostaje tylko głęboka samotność naznaczona przepaścią pomiędzy jego prawdziwym „ja” a otaczającą go rzeczywistością. Zarysowany w filmie otwarcia konflikt pomiędzy własną wizją siebie a opresyjnym otoczeniem powracał na Camerimage wielokrotnie.
Prawdziwe „ja”
Kompromis pomiędzy tym, co w środku a tym, co na zewnątrz może czasami prowadzić do rozkładu własnego „ja” w imię podstawowej walki o przetrwanie. Właśnie o tym opowiada Nadine Labaki w „Kafarnaum” (2018), pokazywanym w Bydgoszczy w konkursie debiutów operatorskich. „Czy warto się rodzić, jeśli niektórych z nas czeka jedynie pasmo cierpień?” – zdaje się pytać reżyserka. Historia chłopca pozywającego do sądu swoich rodziców za to, że go urodzili, to oskarżenie skierowane wobec współczesnego świata. Kończąc swój film pierwszym i jednym ujęciem uśmiechu na twarzy chłopca, Labaki wystawia wyobraźnię widza na próbę. Pokazuje, że 12-letni Zain mógłby być kimś kompletnie innym – znacznie szczęśliwszym – gdyby dorastał w lepszym świecie. Jego życie było jedynie przetrwaniem oraz wegetacją, gdziekolwiek i jakkolwiek. W zetknięciu z libańską rzeczywistością jego jednostkowy potencjał przepadł, być może na zawsze.
Kafarnaum (2018, reż. Nadine Labaki)
Bycie sobą to luksus nie tylko w krajach trzeciego świata, lecz także w tzw. państwach rozwiniętych. O tym drugim opowiada „Wymazać siebie” (2018), pokazywane w konkursie debiutów reżyserskich. Joel Edgerton pokazuje w swoim filmie pozornie uładzony świat amerykańskiej klasy średniej. Nikt tu nie umiera na ulicach, a życie wydaje się dość kolorowe. Nie dlatego, że ludzie są inni niż w Libanie, ale dlatego, że przemoc jest tu wyraźnie zinstytucjonalizowana i często posiada swoje moralne alibi w postaci religijnego przyzwolenia. Takimi instytucjami są choćby pokazane w filmie terapie „leczące z homoseksualizmu”. Główny bohater to 19-letni chłopak dokonujący coming-outu w katolickiej rodzinie (Lucas Hedges). Homoseksualizm syna to wyrwa w wizji świata jego rodziców (Nicole Kidman, Russel Crowe), którą natychmiast próbują załatać, wysyłając swoje dziecko na terapię konwersyjną. Walka o prawdziwe „ja” odbywa się w konfrontacji ze światem, ale przede wszystkim w starciu z samym sobą, a ściślej mówiąc – ze zinternalizowanym, Wielkim Innym.
W opozycji do „Kafarnaum” oraz „Wymazać siebie” krzepiąco prezentuje się krótki metraż Pixara pokazywany przed seansem „Iniemamocnych 2“ (2018). Historia dorastającej cebuli i nadopiekuńczej matki to żywa ilustracja psychoanalitycznej teorii Harry‘ego Sullivana. Amerykański psychiatra twierdził, że dziecko wychowujące się pod zbyt silnym wpływem kontrolujących rodziców pozostaje jedynie karykaturą osoby, którą mogłoby się stać. W krótkim metrażu Pixara cebula jest skarłowaciałym żyjątkiem, którego buńczuczne zachowania wydają się śmieszne. Dopiero kiedy podejmuje decyzje o usamodzielnieniu i wyprowadza się z rodzinnego domu, zyskuje antropomorficzny kształt i może powrócić w dojrzałej formie. Pixar kontynuuje swój nurt opowieści utrzymanych w głęboko amerykańskim duchu przeświadczenia o wyjątkowości każdej jednostki i jej ukrytym potencjale.
Nie inaczej wygląda sprawa w przywołanych „Iniemamocnych 2” w reżyserii Brada Birda – najlepszej animacji Disneyowskiego studia od czasów „W głowie się nie mieści” (2015). O ile trzy lata temu Pixar czerpał garściami z psychologii osobowości, o tyle teraz postanawia pójść w stronę psychologii społecznej. Diagnozy współczesnego świata są tu stawiane z kunsztem godnym mistrzów europejskiego kina, a przy tym warstwa dosłowna pozostaje atrakcyjna dla młodszego widza. Czego tutaj nie ma! Jest o manipulacji w mediach, o tym, że prawo nie równa się moralności. O populizmie i potrzebie krytycznego podejścia do świata. Co więcej, cały koncept zdelegalizowania „supersów” może być traktowany jako metafora sytuacji osób LGBT+ lub jakiejkolwiek mniejszości – podobnymi alegoriami posługiwała się seria o X-Menach. Ciekawy wydaje się także wątek podziału ról pomiędzy kobietą a mężczyzną – to Elastyna pracuje zawodowo jako superbohaterka, a Pan Iniemamocny zostaje w domu i opiekuje się dziećmi. Okazuje się, że supermoc – jako metafora robienia kariery – pozwala na samorealizację, performowanie swojego prawdziwego „ja” i pluskanie się w chwale. Znacznie mniej satysfakcji czy społecznej gratyfikacji przynosi pomaganie dzieciom w odrabianiu pracy domowej, a także umiejętność odróżniania baterii AA od AAA.
Iniemamocni 2 (2018, reż. Brad Bird)
Między duchem a materią
Pokazywany w tej samej sekcji pokazów specjalnych „Photon” (2017) Normana Leto odwraca z kolei sprawę o 180 stopni i pokazuje, że jesteśmy bardziej materią uwikłaną w transcendencję niż na odwrót. Przeprowadzenie linii prostej pomiędzy kwarkami i gluonami a wizją cywilizacji 3.0 robi wrażenie. Jednak historia przejścia od cząsteczek elementarnych w kierunku czystych wibracji to koncept, który można by potraktować jako analogię ludzkiego dążenia od materii w stronę transcendencji. Na Camerimage można było tego doświadczyć empirycznie, kiedy otwierały się drzwi sali głównej przed pokazem „Romy” (2018) Alfonso Cuaróna. Godność i dobre maniery na moment odstawiano na bok, a wlewający się do środka tłum niemal tratował wolontariuszy wpuszczających uczestników na salę. Wszystko po to, by nakarmić niezaspokojony głód duchowych doznań, które obiecuje seans nagrodzonej Złotym Lwem „Romy”.
I rzeczywiście ten sam tłum ludzi, który przed chwilą rozpychał się łokciami w drzwiach, kilka chwil później w osłupieniu oglądał kilkuminutowe, czarno-białe ujęcie wody spływającej po kafelkach w tę i z powrotem. Już od początku bowiem było widać, że Cuarón swoją historię będzie opowiadał nieśpiesznie, a o wielkich zjawiskach zamierza mówić poprzez skalę mikro. Meksykanim po raz pierwszy od dawna pracował bez Emmanuela Lubezkiego w roli operatora i sam stanął za kamerą. Dostaliśmy więc wysublimowaną warstwę wizualną, która zamienia niektóre sceny w prawdziwe, kompozycyjne perły. Estetykę retro doceniło Jury konkursu głównego, które uhonorowało Cuaróna Brązową Żabą. W czarno-białej konwencji zdaniem Jury lepiej sprawdził się Łukasz Żal, który otrzymał Srebrną Żabę za zdjęcia do „Zimnej Wojny” (2018) Pawła Pawlikowskiego. Polski kandydat do Oscara także mówił o potrzebie transcendencji – i to tak silnej, że trzeba było za nią zapłacić najwyższą cenę.
Roma (2018, reż. Alfonso Cuaron)
Najważniejszy laur festiwalu – Złota Żaba – powędrował do koreańskiego operatora, Ji Yong Kima, za zdjęcia do „Fortecy” (2018) w reżyserii Dong-Hyuk Hwanga. Na scenie nagrodę odebrał jeszcze całkiem młody, trochę zagubiony i nieśmiały filmowiec z Azji. Operator „Fortecy” przed pokazem swojego filmu wspominał, że pokazany na ekranie obraz XVII-wiecznej Korei ma bardzo wielu punktów stycznych z tym, co obecnie dzieje się w jego kraju. Historia oblężonej twierdzy nie obfituje w sceny walki, a całe napięcie czerpie z rozdarcia pomiędzy takimi wartościami jak honor i ojczyzna, życie i rodzina. Jury doceniło zdjęcia Ji Yong Kima m.in. za dbałość o szczegóły i epicką skalę, która ostatecznie wygrała z kameralnym klimatem monochromatycznych ujęć Łukasza Żala czy Alfonso Cuaróna. Każdy z filmów na podium traktował w pewien sposób o porażce jednostki w starciu z wielkimi narracjami.
Gdyby mówić o największych rozczarowaniach tegorocznej edycji Camerimage, należałoby niestety zacząć od polskiego „Powrotu” (2018). Pokazywany w Konkursie Filmów Polskich obraz Magdaleny Łazarkiewicz po części dotyka podobnej problematyki co „Wymazać siebie”. Mówi o religijnej przemocy wobec dzieci – przede wszystkim tej stygmatyzującej, psychicznej, częściowo zinternalizowanej. Jednak inaczej niż w filmie Edgertona, każda postać jest skrajnie jednowymiarowa i więcej jest tu tezy oraz szeleszczącego scenariusza niż ludzi z krwi i kości. Podejmowana próba krytyki polskiego Kościoła nie zdaje egzaminu. Za mało w tej historii powietrza, by mówić o zdystansowanym obśmiewaniu duchownych jak w „Twarzy” (2018) Małgorzaty Szumowskiej, z kolei nie ma tu też nic z asekuranckiego symetryzmu „Kleru” (2018) Wojciecha Smarzowskiego. Współczesne monachomachie polskiego kina wydają się zawsze zbyt zdystansowane lub nadmiernie łopatologiczne, a nowy film Magdaleny Łazarkiewicz ma na sumieniu oba z powyższych grzechów.
W konkursie głównym znalazły się także „Narodziny gwiazdy” (2018), w których Bradley Cooper debiutuje jako reżyser, a Lady Gaga – jako aktorka pierwszoplanowa na dużym ekranie. W bardzo poprawnie nakręconej baśni amerykańska gwiazda pop po raz nie odgrywa żadnej kampowej pozy, lecz rzeczywiście gra. Najbardziej zapadającym w pamięć elementem trzeciego remake’u „Narodzin gwiazdy“ jest piosenka „Shallow”, która prawdopodobnie zgarnie niebawem Oscara w swojej kategorii. Cooper i Gaga śpiewają w niej o tytułowej mieliźnie, płytkości współczesnego świata, potrzebie czegoś więcej. I jest to chyba najbardziej dosłownie wyrażone pragnienie transcendencji, które przewija się przez tę historię, mimo że cały rozwój relacji pierwszoplanowego duetu to wielkie starcie sfery duchowej oraz materialnej. Ally uosabia w sobie to, co „ponad” – wyniesienie, prestiż, bezwarunkową miłość. Natomiast nałogi Jacksona (Bradley Cooper) przypominają Ally o brudach codzienności, przed którymi nie jest w stanie uchronić żaden rodzaj konsekracji.
Narodziny Gwiazdy (2018, reż. Bradley Cooper)
Jest w „Narodzinach Gwiazdy” scena, w której główna bohaterka odbiera Grammy, ale za sprawą kompromitujących ekscesów jej pijanego męża bańka chwilowej konsekracji pryska i pozostawia jedynie zażenowanie. Trudno nie odnieść tego momentu filmu do festiwalowego skandalu z operatorem, który tę scenę nakręcił. Matthew Libatique, autor zdjęć do m. in. „Reuqiem dla snu” czy „Czarnego Łabędzia”, pod wpływem alkoholu wdał się w bójkę z ratownikami medycznymi, a następnie z policją. Krótka chwila konsekracji na scenie, której dostąpił filmowiec podczas odbierania nominacji, została przyćmiona przez znacznie bardziej przyziemne kwestie. I trudno się dziwić, ze tak wiele mówiono o całej aferze – w końcu co może być bardziej fascynującego niż transcendencja zmieszana z błotem? Jakby nie było, to własnie o tym opowiadały „Narodziny gwiazdy”, a konflikt ducha z materią wybrzmiewał na Camerimage zarówno na dużym ekranie jak i poza nim.
Łukasz Kiełpiński