Tajemnice Silver Lake (2018, reż. David Robert Mitchell)
„Tajemnice Silver Lake” to nieustająca gra Davida Roberta Mitchella z publicznością. W sztafażu postmodernistycznego kryminału, którego rozwiązaniem jest właściwie absurdalny żart z widza, ukrył on wiele treści „pod spodem” jego fabuły, jak też sugeruje oryginalny tytuł filmu, Oprócz szczegółowej wiwisekcji amerykańskiej pop-kultury , znaleźć w nim można głęboki komentarz na temat ról kobiecych w kinie – i chciałabym wierzyć, że nie jest to tylko moja kolejna nadinterpretacja.
To był film, który zobaczyłam, nie wiedząc, jak bardzo go potrzebuję. Zapełniając wirtualny koszyczek na Nowych Horyzontach kieruję się zazwyczaj znanymi mi nazwiskami, ciekawymi tytułami i fotosami z filmu. Do tego zostaliśmy zmuszeni – obrazów do wyboru jest ponad dwieście, zaś czasu na selekcję niewiele. „Tajemnice Silver Lake” skusiły mnie przede wszystkim sympatyczną buźką Andrew Garfielda, chłopaka z sąsiedztwa, nieśmiertelnego Piotrusia Pana,fajnego chłopaka, którego bez wstydu przedstawisz swojej mamie na rodzinnej kolacji. Jak się okazało, nie tylko ja widzę go w taki sposób – Mitchell musiał dzielić ze mną podobną intuicję. Sam, postać grana przez Garfielda, jest dokładnym odzwierciedleniem tego, co napisałam powyżej.
„Coś za mną chodzi”, poprzedniego filmu Mitchella, nie widziałam – za bardzo się bałam już na samych zajawkach. Po zwiastunie „Tajemnic Silver Lake” nie czułam niepokoju – spodziewałam się przyjemnego amerykańskiego filmu indie (co jeszcze podkreślała wspominana już buzia Garfielda). Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam coś, co całą swoją konstrukcją wychodzi zdecydowanie poza ramy wakacyjnego, niezależnego filmu dla nastolatków. Co więcej, będąc jednocześnie hołdem dla całej popkultury, z której ci młodzi ludzie czerpią inspiracje, wyśmiewa kult i ślepe oddanie jej wyznawców. Poza tym jest miłym przerywnikiem pomiędzy czarno-białym, koreańskim filmem o miłości, a społecznym kinem irańskim o dziewczynce, która zaczyna odkrywać nierówności klasowe.
Tajemnice Silver Lake (2018, reż. David Robert Mitchell)
Sam to chłopak, który chodzi w śmiesznych t-shirtach, a dni spędza na graniu na Nintendo oraz paleniu papierosów i zioła. Mieszka na małym osiedlu z basenem, a jego okna wychodzą na imponujące wzgórza Hollywood. Nieprzypadkowo widzimy go po raz pierwszy w momencie poznania jego sąsiadki, Sary – piękności jak z klasycznych, hollywoodzkich filmów, która następnej nocy znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Sam rozpoczyna maniakalne śledztwo, by odnaleźć swoją Grace Kelly, prawdopodobnie miłość na całe życie. Przez następne 120 minut podążamy za nim szalone showbiznesowe imprezy na cmentarzach i przyjęcia w willach, na których udaje się grę w szachy. Każdy kolejny etap jego dochodzenia jest efektem obsesyjnego grzebania w najbardziej efemerycznych artefaktach popkulturowych: komiksach, tekstach piosenek, grach komputerowych, nawet opakowaniach płatków śniadaniowych. A co się pokazuje, kiedy przyjrzeć się detalom na wszystkich etykietach?
Kobiety. Modelki, aktorki, piosenkarki, milionerki – wianuszek dziewcząt otaczających naszego poligamistę (przepraszam, protagonistę). Tak, chłopak nie może poprzestać na jednej dziewczynie i każdy kolejny etap jego podróży nieuchronnie łączy się z kolejną kobietą, którą Sam wykorzystuje by odnaleźć swoją jedyną (i uwaga! ponad połowa z nich to postaci bezimienne). Starszą sąsiadkę-nudystkę szybko zamienia na młodą sąsiadkę-prawie-nudystkę, tę na tajemniczą tancerkę, następnie na młodziutką aktorkę/call girl, aż w końcu na potentatkę fortuny w super markowych ciuchach (możliwe, że o kimś zapomniałam).
Gdyby nie Sarah, Sam nie miałby co robić. To ona nadaje sens jego poczynaniom, stanowi katalizator fabuły, wokół jej odnalezienia kręci się cała akcja – jest przy tym postacią tajemniczą, bez zarysowanej osobowości, a w filmie pojawia się jedynie jako klamra – na jego początku i końcu. O pozostałych bohaterkach również niewiele się dowiadujemy, stanowią one jedynie dalsze etapy, które Sam musi zaliczyć w swojej grze, żeby dotrzeć do złotego garnuszka na końcu tęczy.
A to tylko czubek góry lodowej zbudowanej z kobiet widzianych przez mężczyzn, przez nich używanych, istniejących jedynie jako tło dla ich własnych czynów. Gdyby tego było mało, pod koniec filmu (uwaga, spoilery) dowiadujemy, że cała intryga opiera się na grupie mężczyzn, wykorzystujących swoją władzę, by namawiać naiwne dziewczyny (zawsze w tercecie) do służenia im wiecznie. To rozwiązanie zagadki może łatwo przepaść wśród reszty absurdalnych motywów „Tajemnic Silver Lake”: Króla Bezdomnych i rozbudowanego systemu podziemi Hollywood, autora komiksów, który zwiastuje swoją śmierć w postaci Kobiety-Sowy i zabójcy zwierząt grasującego w okolicacg Hollywood. Ale żebyśmy zupełnie nie zgubili tego, bodaj najważniejszego – wątku, Mitchell podrzuca nam wskazówki, różne tropy wizualne. Jest więc koszulka, którą Sam nosi przez pewien czas, z nadrukiem oldschoolowego plakatu „King Konga”, z gorylem ściskającym w łapach porwaną blondynkę, jest pokój Sary pełen odniesień do jej ulubionego filmu, „Jak poślubić milionera”. Jest w końcu jej kolekcja laleczek przedstawiających bohaterki tego filmu – być może bohaterki Silver Lake także są lalkami w tak nakreślonej rzeczywistości?
Tajemnice Silver Lake (2018, reż. David Robert Mitchell)
Mniej więcej w połowie „Tajemnic Silver Lake” Mitchell przygotowuje dla widzów scenę-metaforę, tym razem zrozumiałą, pozbawioną absurdalności tego odrealnionego świata. Sam i jego bezimienny kolega w fedorze (kto jeszcze nosi fedory? Może w Hollywood fedory przeżywają swoją drugą młodość, ironiczny comeback) spotykają się wieczorem, by podglądać sąsiadki za pomocą drona. Gdy maszyna zatrzymuje się już przy oknie ofiary, mężczyźni (kolega w fedorze entuzjastycznie, Sam z pewnym lękiem) obserwują jak dziewczyna zdejmuje ubrania. Nagle dzieje się coś niespodziewanego – kobieta patrzy wprost w obiektyw kamery drona. Łapie na gorącym uczynku swoich podglądaczy i świadomie odpowiada im swoim spojrzeniem, zaczynając płakać. Łzy bezradności, które w przypadku kobiet, jak pisze o tym Rebecca Traister oznaczają często raczej złość i frustrację rzeczywistością, niż smutek i przygnębienie. Przy nowoczesnych technologiach male gaze okazuje się jeszcze bardziej omnipotentny.
No dobrze, dosyć już o kobietach – jak do tego wszystkiego ma się Sam, nasz główny męski bohater? Czy udaje mu się wejść w rolę romantyka poszukującego tej jedynej? Wiemy już, że ma ochotę na seks z każdą napotkaną dziewczyną, co nie za bardzo pasuje do archetypu. Pod płaszczykiem błędnego rycerza na białym koniu, ratującego swoją ukochaną, kryje się tak naprawdę dupek (wciąż waham się przy używaniu tego słowa, które brzmi mniej dźwięcznie, a bardziej infantylnie niż „asshole”) i nieudacznik, który zostałby dużo wcześniej zdemaskowany, gdyby nie psia mordka Andrew Garfielda (ironia – Garfield ma buzię bardziej psa niż kota). Z jednej strony widzimy jego anormalne zachowania – przedmiotowe traktowanie kobiet, agresję i skłonność do przemocy (w końcu już na samym początku filmu pokazana jest scena bicia po twarzy małego chłopca). A z drugiej strony jesteśmy skłonni wybaczyć mu to wszystko, zatracając się w jego zjaranych, szczenięcych oczkach. Sam to straszny dupek (wciąż dziwnie to brzmi), ale wykreowany tak świetnie, że trudno nam obnażyć jego wady, chcemy go lubić! Dajemy ciche przyzwolenie na jego zachowania, bo to w sumie fajny koleś.
Film toczy grę z widzem cały czas, nie tylko poprzez niejednoznaczną postać Sama. W końcówce dowiadujemy się, że Sarah, jako ta „naiwna”, rzeczywiście dała się nabrać, a jedyne czego potrzebowała w uświadomieniu sobie tego, była pomoc Sama – niestety chłopak chwilę się spóźnił w ratowaniu jej przed podjęciem śmiertelnej decyzji. Film przedstawiający to w tak dosadny i oczywisty sposób, nie mógłby nie być autoironiczny,ponieważ gdyby godził się na zaprezentowany przeze mnie wyżej podział ról w filmie, Sam uratowałby Sarę i mielibyśmy happy end. Nie spełnia się jednak „manic pixie dream girl” rodem z gamerskich fantazji. Sam zostaje sam z nieopłaconym czynszem. Ucieka więc do kobiety, od której podglądania film się rozpoczął – swojej starszej sąsiadki, nudystki-hipiski, które znacznie się różni od pozostałych bohaterek mitchellowskiego świata. Jest dużo starszą kobietą z innej mody, innej epoki, a swoją obecnością zdaje się potwierdzać stanowisko reżysera, że problem takich ról kobiecych w filmach (jedynie napędzających działania mężczyzn) sięga dużo dalej niż stare komiksy Sama. Czy metoda obrazowania problemu (zamiast zmiany stanu rzeczy) to odpowiednia droga – nie wiem. Ale nie widzę problemu w powstawaniu filmów takich i takich.
Mitchell uczy nas, by wytężać wzrok i zachęca do powrotu do starych, kultowych filmów. Bo chociaż większość z przygód Sama to zabawa konwencją, filmowy żart z doszukiwania się ukrytych znaczeń (stąd to absurdalne rozwiązanie zagadki, rozczarowujące osoby, które nie zrozumiały zasad tej gry), to jednak przy uważnej obserwacji możemy natknąć się na ciekawe smaczki, małe gumy do żucia, które przypadkowo przykleiły się do podeszwy reżyserów.
„Tajemnice Silver Lake” to świadoma zabawa sygnałami – tymi, które nie prowadzą donikąd i tymi, które zgrabnie wskazują nam drogę do innych, ważnych tematów.
Natalia Przybysz