Piękne i rozbrykane gwiazdeczki popkultury a niemyci łowcy kotów. Imprezujący na Florydzie Snoop Dogg a tracący zmysły Werner Herzog. Multipleksy na całym świecie i wpływy rzędu dziesiątek milionów a ograniczona dystrybucja w kinach studyjnych i dochody liczone w tysiącach. Harmony Korine to niewątpliwie artysta o dwóch obliczach.
Z amerykańskiego enfant terrible Harmony Korine stał się jednym z najciekawszych nazwisk na rynku. To obecnie twórca doceniony za walory artystyczne swoich wczesnych dzieł, reżyser wręcz kultowy, a przy tym człowiek, który przynieść może spory zysk. Nic dziwnego, że można mówić zarówno o dwóch twarzach Harmony’ego Korine’a, jak i o dwóch okresach w jego twórczości. Linia podziału pomiędzy poszczególnymi stylami przebiega niemalże w tym samym miejscu, co granica pomiędzy jego wczesną i obecną twórczością. Na pierwsze składają się eksploatujące patologię oraz odmienność „Skrawki” (1997), „Julien Donkey-Boy” (1999) i „Trash Humpers” (2009), na drugie narkotyczne „Spring Breakers” (2012). Mimo że to tylko jeden film, dał on Korine’owi nieporównywalnie większą sławę niż wszystkie jego wcześniejsze dzieła razem wzięte, a zarazem został równie szeroko doceniony za walory artystyczne, co wczesne dzieła. „Spring Breakers” to także produkcja znacznie mniej kontrowersyjna. Co prawda, w równym stopniu spolaryzowała widzów, lecz raczej nie tych, którym reżyser pragnął zaimponować.
Dzieciaki (1995, reż. Larry Clark)
Harmony Korine rozpoczął swoją przygodę z kinem od scenariusza do „Dzieciaków”, filmu z 1995 roku w reżyserii Larry’ego Clarka. Już tam można dopatrzeć się punktów wspólnych z późniejszymi próbami reżyserskimi Korine’a. „Dzieciaki” to portret amerykańskiej młodzieży, którą kieruje chaotyczny hedonizm. Z braku wzorców, ambicji i perspektyw bohaterowie robią to, co im podyktują hormony. Debiutancki scenariusz Korine’a ma stosunkowo klasyczną, budowę, jasny i klarowny ciąg przyczynowo-skutkowy, a nawet pewnego rodzaju morał, co w świetle jego kolejnych dokonań wydawać się może niespotykane. Czy wynika to z kolaboracji z innym artystą? Trudno stwierdzić, nie zmienia to jednak faktu, że Clark ponownie wykorzystał scenariusz młodszego kolegi kilka lat później, przy okazji „Ken Park” (2002). Jednak Korine nie podjął w tym przypadku bezpośredniej współpracy, nie brał również udziału w produkcji.
„Skrawki”, pełnometrażowy reżyserski debiut Korine’a ma już wyraźniejszy autorski sznyt, definiujący jego wczesną twórczość. To film będący w zasadzie apogeum poruszanych później tematów, zabiegów i znaków rozpoznawczych, jak i opus magnum arthouse’owego mistrza dziwaczności. „Skrawki” tworzą zbiór luźnych scenek z życia małego, amerykańskiego miasteczka Xenia w stanie Ohio, które zostało zniszczone przez tornado. Kalifornijczyk tworzy niezwykle oryginalną wizję fantastycznego, postapokaliptycznego świata, w którym odnaleźć musi się społeczność pejoratywnie określana mianem – white trash. U Korine’a, to najbiedniejsi, niewykształceni biali obywatele, których „amerykański sen”nie miał okazji się spełnić.
Skrawki (1997, reż. Harmony Korine)
Krytycy słusznie wskazywali zbieżność pomiędzy „Skrawkami” a „Dziwolągami” Toda Browninga z 1932 roku. W obu tych filmach widz jest świadkiem poznawczego dysonansu. Z jednej strony reżyser działa moralistycznie na korzyść owych „dziwolągów”, pokazuje ich w sposób czuły, jako więźniów przywar, chorób i odmienności. Niemniej jednak, z drugiej strony, eksploatuje ich różnice w celu rozerwania widza, a zarazem bezpośrednio wytyka ich negatywne cechy czy patologiczne zachowania. U Browninga – jak również w przypadku debiutu Korine’a – obserwujemy filmowy cyrk, którego tematem przewodnim jest krytyka zarówno samej instytucji cyrku, jak i jego krytyki. Niemniej „Skrawki” zebrały mieszane recenzje, a podczas ich premiery na festiwalu Telluride część widzów wyszła w czasie otwierającej film sekwencji topienia kota (w rzeczywistości kukły). Nie zmienia to faktu, że filmem tym zachwycali się najwięksi – pod wielkim wrażeniem był choćby Werner Herzog, który miał zadzwonić do dwudziestoczteroletniego Korine’a z gratulacjami. Możemy tylko sobie wyobrazić, ile ten gest znaczył dla Amerykanina, który obejrzawszy w dzieciństwie film „Nawet karły były kiedyś małe” (1970) Herzoga, uznał go za kluczowy w rozwoju jego artystycznej ścieżki.
Kolejny film Korine’a. „Julien Donkey-Boy”, okazał się zbieżnym spojrzeniem na dysfunkcyjną społeczność. Reżyser ponownie wykorzystuje strategię szoku, związaną z eksploatacją patologii, tyle że jest to już dzieło mniej oryginalne w porównaniu do głośnego debiutu. Poza obecnością na ekranie Wernera Herzoga, jego kluczowym walorem artystycznym okazał się fakt, że był to pierwszy nieeuropejski film zrealizowany zgodnie z założeniami Dogmy ’95. Mimo że Korine złamał najbardziej fundamentalne zasady, to ojciec założyciel głośnego manifestu, Lars von Trier, pochwalił kreatywną interpretację Amerykanina. „Julien Donkey-Boy” to – podobnie, jak „Skrawki” – kompilacja luźnych scen, których łącznikiem jest postać głównego bohatera. W rolę tytułowego bohatera wcielił się Ewan Bremner, tworząc przy tym wstrząsający i skomplikowany charakter postaci. „Julien Donkey-Boy” to jego tour de force.
Julien Donkey-Boy (1999, reż. Harmony Korine)
Trzeci pełnometrażowy film Harmony Korine napisał razem z bratem – Avim. Pomiędzy „Julien Donkey-Boy” a „Panem Samotnym” (2007) nie bez powodu przytrafiła mu się ośmioletnia przerwa. Reżyser wciągnął się w narkotyki – brał heroinę i metadon. Z czasem jego uzależnienie pogłębiło się, a Korine zawiesił działalność. Jak sam podkreśla w wywiadach, czuł wtedy całkowite artystyczne wypalenie. Po kilku latach wrócił z „Panem Samotnym”, filmem, który można uznać za most pomiędzy wczesną i obecną twórczością reżysera. Podobnie jak dotychczas, Korine podejmuje tematykę odmienności, zagubienia i niemożności nadania życiu sensu. Tak samo czule i empatycznie przedstawia swoich bohaterów, lecz nie waha się przy tym eksploatować ich przywar w celu zabawienia widza. W tym przypadku problemy bohaterów nie są jednak bezpośrednio wyłuszczone, a obraz umożliwia widzowi głębszą i szerszą analizę. Niemniej ponownie czuć cyrkowego ducha Korine’a – nie tylko za sprawą bohaterów, ale dzięki większemu skomplikowaniu fabuły. Opartej o motyw popkultury i jej wpływu na widza.
W „Panie Samotnym” reżyser bierze pod lupę fikcyjną komunę, w której żyją tak zwani „odtwórcy” – ludzie naśladujący znane postaci świata kultury i show biznesu. Diego Luna wciela się w rolę sobowtóra Michaela Jacksona, który zakochuje się w sobowtórze Marylin Monroe. Ta zaś związana jest z Charliem Chaplinem, któremu urodziła śliczną Shirley Temple. Zatopieni w absurdzie bohaterowie, znajdują egzystencjalne ukojenie w przyjęciu wizerunku istniejącej i wielbionej persony. Tym samym boją się tworzyć indywidualny wizerunek i żyć życiem szaraka. Mimo, że „Pan samotny” wydawał się stworzony z z myślą o podbiciu festiwali filmowych i zagranicznych kin studyjnych, okazał się największą komercyjną porażką w karierze Kalifornijczyka. Osiem milionów dolarów wydane na produkcję przyniosło niewiele ponad trzysta tysięcy dolarów przychodów…
Pan Samotny (2007, reż. Harmony Korine)
Czwarty pełnometrażowy film Korine’a zamyka pewien etap jego twórczości. „Trash Humpers” to historia tytułowych „posuwaczy śmieci”, którzy cały swój czas poświęcają na bezsensowną demolkę otoczenia oraz szaloną, dziką zabawę. Trudno stwierdzić jaki cel przyświecał reżyserowi – eksploatacja nie daje widzowi perwersyjnej przyjemności, a przy tym wydaje się nieuczciwa. Krytyka nie dotyczy wszak żadnej faktycznej, istniejącej grupy społecznej. Przez ten film Korine próbuje jedynie wyeksplikować absurd istnienia, co jest nieodzownym paliwem napędowym jego twórczości. W przypadku „Trash Humpers” ów przekaz jest wręcz deklaratywny, zaś sam film jest w stanie zwyczajnie znużyć widza.
Po „Trash Humpers” filmografia Korine’a skręciła w kierunku krótkich metraży. Takie podejście stanowiło zaledwie suplementem do jego filmów pełnometrażowych: „The Diary of Anne Frank Part II” (1998) dla „Skrawków”, czy „Mac and Plak” (2010) dla „Trash Humpers”. Co ciekawe, w 2010 roku Korine nawiązał współpracę z magazynem Vice oraz firmą odzieżową Proenza Schouler, dla których nakręcił po dwa krótkie metraże. „Umshini Wam” (2010) na zlecenie Vice to historia dwójki niepełnosprawnych raperów, którzy marzą o tym, żeby być prawdziwymi gangsterami, cieszącymi się ulicznym respektem. W ich rolę wcielili się członkowie zespołu Die Antwoord, Ninja i Yo-landi. Dla internetowego magazynu nakręcił jeszcze jeden film dokumentalny – opowieść o żyjącym w lesie redneckiem, pod tytułem „The Legend of Cambo” (2015). To produkcja, która pokazuje nam typ postaci, którą Korine parodiował w swoich wczesnych filmach. Tym razem jednak jest to bohater z krwi i kości – reprezentant prawdziwego życia.
Oba filmy zrealizowane dla Proenza Schouler to produkcje, w których reżyser w pełni wykorzystuje oniryczny i surrealistyczny potencjał swojego stylu. W czterominutowym „Act Da Fool” (2010) oglądmy grupę nastolatek, których życie opisuje flegmatyczna, prowadzona z offu narracja. To ponownie spojrzenie na pozbawioną perspektyw i większego celu destrukcyjną młodzież. Zaś „Snowballs” (2011) to jedna z najciekawszych krótkometrażowych pozycji w dorobku Korine’a. Dzieciaki przebrane za Indian zdają się zagubione w pełnym śmieci i zepsucia mieście. Ich plemienne obrządki kontrastują z bałaganem urbanistycznej rzeczywistości, a spotkany przez nich podstarzały, schorowany biały mężczyzna, który stanowi zapewne metaforę kolonizatora, nie może znaleźć z nimi wspólnego języka.
Snowballs (2011, reż. Harmony Korine)
Ostatnią krótkometrażową produkcją Korine’a jest „Lotus Community Workshop” (2012), dwudziestosiedmiominutowy segment filmu „Czwarty wymiar” (2012). W rolę motywacyjnego coacha i religijnego guru wciela się tutaj Val Kilmer. Podczas gdy bohater wciska biednym, zniszczonym przez życie obywatelom potworne frazesy i wyssane z palca kaznodziejstwa, sam prowadzi bardzo przyziemne, dalekie od swoich mistycznych nauk życie. Harmony Korine ponownie pokazuje uwięzionych w swoich ograniczeniach ludzi z prowincjonalnego marginesu. Tym razem są oni bezwzględnie wykorzystywani przez duchowego hochsztaplera, który mówi im, jak mają żyć. Najgorsze jest jednak to, że chętnie łykają oni każde jego słowo.
W 2012 roku premierę na festiwalu w Wenecji miało „Spring Breakers”. Na pierwszy rzut oka, to produkcja odmienna dotychczasowych dokonań Korine’a, jednak ma ona z nimi wiele wspólnego. Przede wszystkim sama struktura scenariusza jest podobna. Nacisk położono na luźne, połączone głównymi bohaterami sekwencji, których celem jest wywołanie sensorycznych wrażeń u odbiorców. Tym samym fabułę opowiadają tu częściej obrazy, aniżeli zdarzenia. Pojawia się również charakterystyczny czynnik szoku, tyle że jego źródłem nie jest stricte patologia, a już na pewno nie ta związana ze statusem materialnym amerykańskich grup społecznych. W „Spring Breakers” to niekończący się imprezowy ciąg. U Korine’a neonowy róż i silne narkotyczne otumanienie są następstwem upadku moralności, utraty sensu i zderzenia popkulturowej hiperrzeczywistości z szarymi realiami. Bohaterowie Amerykanina pragną wyrwać się z pozbawionej perspektyw i możliwości mieściny i choć przez chwilę zaszaleć tak, jak ich idole z telewizji.
Niewątpliwie jednym z powodów sukcesu „Spring Breakers” jest nie tyle jego staranna i oryginalna forma, co fenomenalne wyczucie filmowego języka. A być może wyważona i niedeklaratywna warstwa moralistyczna? Satyra Kalifornijczyka ma dla odmiany wartki i wciąż aktualny cel – krytykę żyjącej internetowymi wzorcami młodzieży. A więc grupy, która istnieje naprawdę i której problem jest równie namacalny. Wszak Korine nie bierze na warsztat hiperboli – metaforycznego marginesu amerykańskiego społeczeństwa.
Spring Breakers (2012, reż. Harmony Korine)
Świetnym posunięciem Korine’a jest meta-zabieg, polegający na zaangażowaniu do głównych ról gwiazdeczek Disneya: Vanessy Hudgens, Seleny Gomez czy znanej z podobnych filmów i seriali dla młodzieży Ashley Benson. W przypadku ostatniego filmu Korine zdaje się przeczuwać, że ma jakąś misję do spełnienia, że konieczne jest stworzenie filmu aktualnego, który będzie komentarzem przetaczającej się na jego oczach epoki. Filmu, który mówi coś konkretnego, a zarazem zostanie zrozumiany i doceniony przez społeczeństwo.
Najnowszy film Harmony’ego Korine’a, którego premiera zapowiadana jest na marzec 2019 roku, prawdopodobnie stanie częścią drugiego, przyjaźniejszego widzowi i łatwiejszego w odbiorze bieguna jego twórczości. Akcja „The Beach Bum” ma rozgrywać się w podobnej scenerii, co „Spring Breakers” i podejmować pokrewny temat. Wiemy na pewno, że ponownie zostaniemy zaproszeni na Florydę, gdzie króluje narkomania, dekadencja i gangsterka. W tym przypadku ewentualna krytyka nie może jednak dotyczyć nastoletnich umysłów zaśmieconych popkulturą. W rolę główną wciela się wszak Matthew McConaughey, a u jego boku staje między innymi Snoop Dogg. Czy Korine ponownie weźmie na warsztat jakiś konkretny, jasno zarysowany i palący problem? Czy może w nieoczywisty sposób przedstawi absurdy i problemy patologicznych społeczności, jak w „Julien Donkey-Boy” i „Skrawkach”? Trudno stwierdzić. Niewątpliwie można za to zakładać, że Harmony Korine będzie kontynuował stylistykę ostatniego filmu, a przy tym dołoży cegiełkę do swojego nowego, coraz bardziej nęcącego oblicza.
Miron Kądziela
Bibliografia:
1. Scahill A., Olson D., Lost and Othered Children in Contemporary Cinema, Lexington Books 2012.
2. https://archive.nytimes.com/www.nytimes.com/library/arts/091299ns-korine-film.html [dostęp: 20.09.2018]
3. http://www.harmony-korine.com/paper/int/hk/conversation.html [dostęp: 20.09.2018]
4. Halligan F., Only the Lonely, „Screen International” 2007, ss: 34-35.