NOT – 43. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni

Czy Sebastianowi Fabijańskiemu (i Filipowi Bajonowi) powinno się odebrać prawo do uprawiania zawodu? Dlaczego „Dziura w głowie” Piotra Subottko to idealny kandydat na 90-minutową drzemkę? O czym krzyczy Andrzej Jakimowski? I wreszcie, dlaczego filmowe królestwo Krzysztofa Zanussiego stało się znoszone, tracące naftaliną, nieznośnie akademickie? Redakcja 16 mm przedstawia największe wpadki festiwalu w Gdyni.

Kamerdyner, reż. Filip Bajon

1wZmierzch bogów. Tytuł filmu Luchina Viscontiego idealnie może podsumować ostatnią falę porażek artystycznych reżyserów, którzy swoje największe sukcesy święcili w latach 70. i 80., a która swoją najnowszą odsłoną zatruła tegoroczny festiwal w Gdyni. Dzieło włoskiego twórcy przytaczam nie bez przyczyny, ponieważ w ostatnim filmie Filip Bajon, jeden z prominentnych przedstawicieli owych „upadłych bogów” (wystarczy przypomnieć sobie jego „Śluby panieńskie” z 2010 roku), próbuje dość bezpardonowo przeszczepić go na krajowe podwórko.

Niestety „Kamerdyner” pozbawiony jest koncentracji, charakteryzującej dzieło Viscontiego, a ambicje Bajona zdają się nie znać żadnych barier. „Kamerdyner” okazał się dwuipółgodzinną ekranizacją bryku z historii Kaszub pierwszej połowy XX wieku, co powoduje, że jakakolwiek narracja w nim zawarta staje się niekoherentna. Tego braku mocnego fundamentu w opowieści nie jest w stanie przykryć nawet ogromny budżet, wylewający się na widza z ekranu w każdym kolejnym ujęciu.

Film Bajona nie ma żadnej tożsamości – chce być jednocześnie blockbusterowym melodramatem kostiumowym, telewizyjną sagą godzinną i dokumentem o ścieraniu się różnych kultur w miejscu wspólnym dla trzech narodów. Niestety, jedyne co pozostało z tych wygórowanych ambicji Bajona, to rozgoryczenie i niesmak po gali rozdania nagród, gdzie „Kamerdyner” został obsypany nagrodami. Szczególnie skandalicznym uhonorowaniem zdaje się być laur za fatalną charakteryzację. Wystarczy wspomnieć, niestarzejącego się przez półwiecze Borysa Szyca, lub Adama Woronowicza, który w ciągu kilku lat znikąd zmienia się w Imperatora Palpatine’a.

No i na miłość boską, kto jeszcze obsadza Sebastiana Fabijańskiego w poważnych rolach?!

Bartek Tesarz


Dziura w głowie, reż. Piotr Subottko

43408555_533989940378980_2238887342402174976_nPełnometrażowy debiut Piotra Subottko miał być psychologiczną ucztą podaną w abstrakcyjnej formie. Oto obserwujemy podróż intelektualną aktora teatralnego w głąb własnej psychiki, który zatraca granice pomiędzy odgrywaną rolą a własną osobowością. Niestety, więcej informacji można wywieść z opisu producenckiego „Dziury w głowie” niż z samej projekcji filmu. Zaburzenie linearności opowieści nie wpływa na jej atrakcyjność. Całość gubi się w wydumanych metaforach i próbie zaciekawienia widza postacią niemego sobowtóra głównego bohatera. Konfrontacje pomiędzy mężczyznami rozegrano jednak na dłużyznach, przez co z ekranu wieje przeraźliwą nudą. Nawet aktorstwo  – pomimo zaangażowania do produkcji wielkich nazwisk polskiej sceny teatralnej  – nie broni filmu Subottko. Sam finał nie zaskoczy widza, który od samego początku spogląda znużony na zegarek. Za dużo tu chciejstwa formalnego, za mało treści do przekazania. „Dziura w głowie” pretenduje do bycia kinem artystycznym, a kończy jako idealny kandydat na 90-minutową drzemkę…

Basia Marmuszewska


Autsajder, reż. Adam Sikora

1g„Zło jest brakiem dobra” głosi stara filozofia św.Augustyna. Przekładając to na sztukę filmową, okazuje się, że nie ma filmów złych, są tylko te w których brakuje dobrych elementów: scenariusza, gry aktorskiej czy po prostu reżysera. W przypadku „Autsajdera”, właśnie kilka czynników sprawiło, że tego „dobra”  zabrakło. Film opowiada o chłopaku niesłusznie oskarżonym i więzionym w PRL-u. Mam wrażenie, że temat przesłuchań w czasach komuny, został już w takim stopniu wyczerpany, że porywanie się na kolejne podobne produkcje, nie wnosi zupełnie nic nowego. A przecież film powinien dotykać bieżących uczuć człowieka, nawet jeśli akcja dzieje się w zupełnie innych czasach. Co za tym idzie, trudno było emocjonalnie zaangażować się w wątek, przemielany już tyle razy na polskich ekranach. Żeby było jasne – nie jestem za tym, żeby całkowicie rezygnować z wątków narodowych i PRL-owskiej martyrologii we współczesnym kinie, a wszystkich twórców z tym związanych wystrzelić w kosmos. Nie. Niech  będzie to jednak robione z pomysłem i nowatorstwem. Żeby widz po wyjściu z kina mógł, chociaż przez chwilę, poddać się refleksjom.

Mateusz Słowik


Pewnego razu w listopadzie, reż. Andrzej Jakimowski

43234151_1873682576032906_2271139368519335936_nPewnego razu w listopadzie” Andrzeja Jakimowskiego to smutny przykład na to, jak doświadczonych twórców kina może przerosnąć chęć ideologicznej agitacji. Autor nieoczywistego i charakternego „Imagine” zapomina o równowadze. Prezentuje film jednowymiarowy, z prostackimi metaforami i kiczowatymi środkami wyrazu. Dzieło jednostronne, które nie sili się na żadne pobudzające do myślenia rozwiązania. Krzyczące bardzo głośno tylko nie do końca chyba wiedząc o czym. Oto mamy matkę (Agata Kulesza), byłą nauczycielkę i syna (Grzegorz Palkowski), studenta prawa, wyrzuconych na bruk przez komornika, którzy teraz błąkają się po listopadowej Warszawie w poszukiwaniu dachu nad głową. Nie do końca wiadomo, czemu zostali eksmitowani, wiadomo za to, że cała korporacyjno-urzędnicza machina jest zła, policja jest zła, prawo jest złe, no i jeszcze narodowcy, źli. Zgoda, pod wszystkim się podpisuję, ale co z tego skoro Jakimowski nie daje żadnych rozwiązań, żadnych odpowiedzi? Tylko głośno krzyczy.

Nie pomaga, a wręcz przeszkadza istotna społeczna tematyka, nie pomaga wspomniana Kulesza i zdecydowanie nie pomaga nawet słodki kundelek „Koleś”. Największe niepowodzenie tegorocznego festiwalu.

Kajetan Zgubieński


Nie zostawiaj mnie, reż. Grzegorz Lewandowski

33923037_1012354302244990_7610025004415057920_nW najgorszym filmie 43. FPFF w Gdyni można znaleźć wszystko to, co uosabiają w sobie filmy Rosłaniec – z tym, że dodatkowo wyolbrzymione, podniesione do kwadratu i jeszcze z minusem z przodu. Nie da się natomiast ukryć, że mimo wątpliwych walorów artystycznych był to jedyny seans festiwalu, na którym po zakończonej projekcji dało się słyszeć nie tylko gromkie brawa (oczywiście ironiczne), lecz także prośby o bis (również ironiczne). „Nie zostawiaj mnie” to jeden z filmów tak złych, że aż dobrych – świeżutki przykład opisywanego w ostatnich „Ekranach” kina dyskomfortu, które w tym przypadku wywołuje ciarki zażenowania i cringe’u w trakcie seansu. Film Lewandowskiego to skrajnie egzaltowany przykład i tak już okrytego złą sławą gatunku teenage drama, w którym główny bohater czyta Bukowskiego, ma buntowniczą emo-fryzurę i zasługuje na tytuł najbardziej edgy nastolatka w polskim kinie. Dramatyzm jest tu przegięty i sztuczny do granic możliwości, co w konsekwencji sytuuje zamysł reżyserski na przeciwległym biegunie od uzyskanego na ekranie efektu.

Łukasz Kiełpiński


Eter, reż. Krzysztof Zanussi

Kilka lat temu, tuż po premierze „Obcego ciała”, krytycy obwieścili, że autor „Barw ochronnych” stracił kontakt z rzeczywistością. To nic, że reżyser ulepił spiskową teorię dziejów o tym, że premierę w Gdyni zablokowało mu lobby skrajnego skrzydła feminizmu. Nieistotne, że publicznie głosił tezę, że feminizm jest jak cholesterol. Filmowe królestwo Zanussiego stało się przede wszystkim znoszone, trącące naftaliną, nieznośnie akademickie. W skrócie: wyzbyło się ducha autentycznych poszukiwań – zarówno tych twórczych, jak i duchowych. W tym roku legenda powróciła z filmem „Eter” – opowieścią o pakcie człowieka z diabłem, wariacją na temat „Fausta” Goethego. I może jest lepiej, ale wciąż nie jak przed laty. Bohaterowie Zanussiego bardziej niż ludzi z krwi i kości, nadal przypominają persony moralitetu. „Eter” to wszak kolejne naiwne kazanie – zero-jedynkowe, ikonograficznie leciwe, wyzute z dawnych pokładów inteligencji znanych z takiej „Iluminacji”. To moralizowanie w wersji hard, mówiąc kolokwialnie. A co więcej, wskazywanie palcem, które za sprawą podziału filmu na dwie części: historię „jawną” i „ukrytą” (w której notabene wszystkie karty idą na stół) ubliża komórkom mózgowym widza. Nie bez powodu koledzy krytycy poczuli się urażeni.

Mateusz Demski