Czy Jean-Luc Godard powinien przejść z sali kinowej do galerii sztuki współczesnej? Czy tegoroczny ambasador kina queer w Cannes okazał się jednym z największych rozczarowań konkursu głównego? O największych, canneńskich rozczarowaniach pisze Łukasz Kiełpiński.
Le livre d’image, reż. Jean-Luc Godard
Trzeba przyznać, że specjalna Złota Palma powędrowała w tym roku dla iście specjalnego filmu. Nie jest żadną tajemnicą, że „Le livre d’image” znalazło się w tegorocznym konkursie głównym w Cannes prawdopodobnie tylko ze względu na nazwisko reżysera. Dziwaczna sklejka montażowa w wykonaniu Godarda, w której co chwilę urywa się dźwięk, a ekran regularnie zalewa feeria nienaturalnych kolorów to twór, na którym ciężko wysiedzieć półtorej godziny. Drzwi wyjściowe w trakcie seansu pracowały intensywnie już od ok. dziesiątej minuty pokazu. Nasuwa się zatem pytanie, czy miejsce takich eksperymentów to konkurs główny największego festiwalu filmowego na świecie czy raczej galerie sztuki współczesnej? Forma połączonych ze sobą obrazów i dźwięków, które w żaden sposób nie stanowią spójnej narracji, i z których trudno wydobyć jakikolwiek sens to być może ciekawy eksperyment dotyczący ludzkiego postrzegania i gratka dla kognitywistów, ale z pewnością nie dla zwykłego widza. Po seansie pozostaje jedynie tęsknota za dawnymi filmami nowofalowego Godarda, które dzisiaj już tylko przypominają o sobie z ogromnego plakatu nad Pałacem Festiwalowym w Cannes.
Sorry Angel (Plaire, aimer et courir vite), reż. Christophe Honoré
„Sorry Angel” miał być tegorocznym ambasdorem queer cinema w konkursie głównym w Cannes, a brytyjskie „i-D” zdążyło już nazwać tę pozycję francuską odpowiedzią na „Tamte dni, tamte noce”. Nowe dzieło reżysera „Piosenki o miłości” okazało się jednak rozczarowaniem. Queer cinema zostało przebrane w szaty przyjemnego, lecz sztampowego kina obyczajowego, które zazwyczaj mówi o związkach damsko-męskich. I to takiego, o którym szybko się zapomina w festiwalowym rytmie kilku filmów dziennie. W rezultacie ciężar emocjonalny „Sorry Angel” jest nieporównywalnie mniejszy niż we wspomnianych „Tamtych dniach…”. Historia skupia się na chorym na AIDS francuskim pisarzu (znany z „Nieznajomego nad jeziorem” Pierre Deladonchamps) i jego powoli nabierającej na sile relacji z dwudziestokilkuletnim chłopakiem. Droga od pierwszego poznania do miłości jest długa i dość żmudna. I nawet wiszące nad związkiem widmo AIDS nie dodaje tutaj specjalnej dramaturgii, która świetnie wybrzmiała chociażby w zeszłorocznym konkursie głównym za sprawą „120 uderzeń serca” Robina Campillo. Wielka strata, że Christophe Honoré zdecydował się nakręcić film o miłości gejowskiej, w którym nie znajdziemy nic z estetyki queer cinema. Prawdopodobnie było to celowe zagranie, które miało pokazać, że związki homoseksualne rozwijają się dokładnie tak samo, jak te „normalne“. Szkoda tylko, że dla Honoré „normalne“ znaczy tyle, co nudne.
Łukasz Kiełpiński