Isabelle i mężczyźni (2017, reż. Claire Denis)
„Isabelle i mężczyźni” zaczyna się od sceny kiepskiego seksu. W pierwszym ujęciu widzimy nagą Juliette Binoche, i jest to niejako metafora tego, co będziemy widzieć na ekranie do końca filmu. Nie będzie to jednak dosłowne rozbieranie bohaterki z jej ubrań, lecz z kolejnych barier, które wytwarza ona wokół siebie, i przez które nie chce przepuścić otaczających ją ludzi. Film Claire Denis, choć reklamowany jako komedia romantyczna, daleki jest od szukania w przygodach Isabelle śmiechu. Więcej jest tu rozpaczliwej pustki, którą tytułowa bohaterka stara się wypełnić równie tytułowymi mężczyznami. Będąc jeszcze przy nazwie filmu, to jego polskie tłumaczenie nie oddaje pewnego naiwnego optymizmu, który czuć choćby w angielskim „Let the Sunshine In”. By zrozumieć jednak jego pełne znaczenie, trzeba wytrwać do nieszablonowego zakończenia.
Choć pozornie Isabelle może wydawać się libertynką wyjętą prosto z „Niebezpiecznych związków” Laclosa, to jej życie nie jest motywowane chęcią kolejnych podbojów. Choć Denis nie ucieka od pokazywania fizycznej strony związków, to ważniejsza jest dla niej eksploracja emocji z nimi związanych. We wstępie usłyszymy jedynie od bohaterki, że ta chce “znaleźć miłość. Jedyną prawdziwą miłość”, i możemy już ruszyć z nią w podróż przez rewię mężczyzn, którzy przewiną się w jej życiu. Reżyserka „Pięknej pracy” na taką scenariuszową prostotę już później sobie nie pozwala, stosując liczne skoki narracyjne. Wszak elipsy są jej znakiem firmowym. Widz doświadczy więc jedynie wzlotów i upadków związków Isabelle w myśl Hitchcockowskiej maksymy, że „dramat filmowy jest to kawałek życia, z którego wycięto nudne partie”. Portret bohaterki złożony więc zostaje z urywanych fragmentów, posklejanych w niepełny kolaż, w którym ewidentnie brakuje paru elementów. Denis, tak jak protagonistka jej filmu, nie chce odsłaniać wszystkich kart, i zawiesza częstokroć widza w mało satysfakcjonującej niewiedzy.
Isabelle i mężczyźni (2017, reż. Claire Denis)
„Isabelle i mężczyźni” to przede wszystkim popis aktorski Juliette Binoche (być może najlepszy w jej karierze). W tym filmie udaje jej się w zupełnie subtelny i zaskakujący sposób przekraczać granice pomiędzy sprzecznymi emocjami, przeskakując z jednej do zupełnie skrajnej w mgnieniu oka. Jej bohaterka, choć poszukuje partnera, który spełni marzenie o „prawdziwej miłości”, zdaje się tak naprawdę unikać za wszelką cenę zaangażowania i inwestowania emocji w jednego mężczyznę. „To tak, jakby moje życie stale było za mną” rzuca w jednej ze scen iście godardowskim bon motem Isabelle, i w sumie można zrozumieć, o co jej chodzi. Film Denis wydaje się lustrzanym odbiciem nagrodzonych w tym samym konkursie Quinzaine des Réalisateurs „Kochanków jednego dnia” Phillipe’a Garrela. Filmy te, choć wprasowane w konwencję komedii romantycznych, mówią o miłości, seksie i związkach w sposób dużo bardziej szczery i otwarty, niż większość przedstawicieli tego gatunku. Protagoniści obu filmów to starzejący się członkowie klasy średniej, których życie zaczęło jechać na jałowym biegu, i miernie radzą sobie z ponownym wrzuceniem jedynki.
Jest to film niespecjalnie zainteresowany ciekawymi zabiegami muzycznymi czy operatorskimi, a efektowne inscenizacje policzyć można na palcach jednej ręki. Jednak nie sposób odmówić Denis drygu do tworzenia zajmujących scen tańca. Podobnie jak choćby w „Pięknej pracy”, reżyserka serwuje widzowi popisowy numer w scenie, w której główna bohaterka ucieka od świata do miejsca zawieszonego w czasie i przestrzeni. „At Last”, szlagier Etty James stanowi wówczas pomost pomiędzy soulową artystką, a Isabelle. Sama Denis opowiadała w wywiadzie o piosenkarce (i siłą rzeczy o głównej bohaterce swojego filmu), że ta „chciała więcej miłości. Coraz więcej i więcej. Gdy wychodziła na scenę miała na sobie prowokacyjne sukienki. Tak bardzo prosiła by być kochaną, by móc kochać. Powiedziałam Juliette, że Etta James powinna być wzorcem jej postaci”.
Isabelle i mężczyźni (2017, reż. Claire Denis)
Gdy Isabelle zostaje uwikłana w sieć związków, z których pozostaje jej jedynie uciec, Denis decyduje się na dosyć kuriozalne zakończenie. Jego głównym bohaterem staje się zupełnie niespodziewany Gérard Depardieu. Widz zostaje uraczony jego profetycznym monologiem, który staje się niezgrabnym wykładem mądrości rodem z działu „Związki” w Cosmo. Jak na tak subtelny i niedopowiedziany film „Isabelle i mężczyźni” otrzymali zaprawdę rozczarowujący finał. Choć z drugiej strony można by rzec, że reżyserka taką woltą wymyka się sztampowości, i oferuje swojej bohaterce (oraz widzowi) szansę na wpuszczenie tytułowego słońca.
Olek Młyński