NOT – 68. Międzynarodowy Festiwal w Berlinie

Czy oklaskiwana „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej, sprowadza się do wulgarnych dialogów i wstawek komediowych rodem z filmów Patryka Vegi? Czy obecność Isabelle Hupper na ekranie może pogrąży filmowca reżysera w kiczu i banale? I wreszcie, czy spektakl nieuzasadnionej przemocy i pseudofilozoficznej papki w najnowszym filmie Kim Ki-duka można znieść na trzeźwo? Redakcja 16 mm przedstawia największe wpadki festiwalu w Berlinie.

1w

Twarz, reż. Małgorzata Szumowska

Największym rozczarowaniem festiwalu okazał nowy film Małgorzaty Szumowskiej. Po „Body/Ciało”, które uważam za jeden z najlepszych polskich obrazów XXI wieku, „Twarz” była dziełem, na które czekałem z wypiekami na – nomen omen – twarzy. Niestety, film ten okazał się zupełnym zdradzeniem wszystkich idei, które sprawiło, że „Body/Ciało” stało się dla mnie dziełem magicznym jeszcze bardziej. Ogromna humanistyczna wrażliwość i miłość do niedoskonałych, bo przecież ludzkich bohaterów zostały zamienione w krzykliwą i publicystyczną nagonkę na przejaskrawione przywary polskiej prowincji. Szumowska każdym kadrem i każdym słowem dialogu dystansuje się od swoich bohaterów, pozostawiając ich w egzystencjalnej pogardzie i grzęźnięciu w błocie – zarówno tym fizycznym jak i moralnym. Destyluje wszystkie negatywne cechy, które można utożsamić z zaściankiem, tworząc nierzeczywisty świat zamieszkany przez jednowymiarowych bohaterów, z których wylewa się obsceniczność, rasizm i fałszywa religijność.

Film Szumowskiej nie realizuje się na żadnej z potencjalnych płaszczyzn, na których mógł się spełnić. Strona dramatyczna filmu nie wybrzmiewa i właściwie w pewnym momencie zanika, zamieniając się w serię nieśmiesznych gagów. Jakiekolwiek napięcie między bohaterami zostaje rozmyte wulgarnością warstwy dialogowej i wstawkami komediowymi, których żenujący humor byłby bardziej odpowiedni dla kolejnego obrazu Patryka Vegi.

Bo tym właśnie jest najnowszy film Szumowskiej – wyśmianiem najniższych warstw społeczeństwa za to, że nie przystają do wielkomiejskiej normy. Bynajmniej nie jest to pierwsza komedia, która wybiera ten temat, lecz „Twarz” tworzy przy tym najbardziej napastliwie jednostronny i niesprawiedliwy obraz polskiej prowincji od czasu „Pokłosia”. U Pasikowskiego bohaterowie stają się zdziczałym, zdehumanizowanym tłumem, stworzonym po to, by go nienawidzić. Ludzi pozbawia się prawa do zabrania głosu i obrony. Szumowska zmieniła humanizm na mizantropię, co zdecydowanie nie wyszło nikomu na dobre.

Bartek Tesarz


Eva, reż. Benoit Jacquot 

1sW nowym filmie Benoît Jacquot podobała mi się bardzo sala, w której miałam okazję go oglądać. Friedrichstadt-Palast robi naprawdę ogromne wrażenie i na tym zakończyłabym wymienianie pochwał. Nie mogę się zdecydować czy obecność Isabelle Huppert na ekranie lekko ratuje ten bezsensowny twór, czy też jeszcze bardziej go pogrąża, rażąc niewykorzystanym potencjałem. Posiadająca sławę i renomę aktorka, biega w lateksie i z pejczem w dłoni, wydyma usta i jest TAJEMNICZA, NIEPRZEWIDYWALNA i FASCYNUJĄCA. Tak właśnie ma to zostać odebrane, ale to jak próba wmówienia, że białe jest czarne. Dialogi niczym z harlequina osiągają kolejne dno, kiedy bohater będący „pisarzem”, inspirując się relacją z tytułową Evą, usiłuje sklecić z ich rozmów sztukę teatralną. Jedyny wątek będący w stanie zaciekawić widza pojawia się na początku filmu, ale zostaje natychmiast zepchnięty na dalszy plan, by zrobić miejsce innym, zupełnie nieangażującym, które przeplatają się bez ładu i składu, po czym urywają w niedorzecznych miejscach. Odniosłam wrażenie, że postać głównego bohatera jest inspirowana postacią reżysera, bo najwyraźniej obojgu doskwiera niemoc twórcza, a terminy gonią.

Ida Marszałek


The Real Estate, reż. Axel Petersen i Mans Mansson

Nie popisali się tym razem Axel Petersen i Mans Mansson. W „The Real Estate” opowiedzieli, podszytą chyba wszelkimi możliwymi schematami kina zemsty, historię kobiety, która dziedziczy blok mieszkalny w centrum Sztokholmu i musi mierzyć się z nielegalnym handlem meldunkami, prowadzonym przez nierozgarnięte rodzeństwo. Choć film jak w soczewce skupia tematy modne na zaangażowanych społecznie festiwalach filmowych – wątek feministyczny czy parszywe problemy socjalne mniejszości etnicznych, żyjących obok nas – to staje się tylko czymś na wzór eskapistycznej rozrywki. Nie jest film Szwedów ani sygnałem zapalającym czerwoną lampkę, ani też grą o coraz wyższe stawki dla prostego ludu. Leonore Ekstrand tworzy na ekranie postać nieszablonową, celowo nakreśloną grubą kreską, która rzuca wyzwanie światu, jednak w nic – poza własny interes – się nie angażuje. „The Real Estate” to bowiem ten rodzaj kina, w którym starsza, zamożna kobieta, jako istota przede wszystkim emocjonalna, dopiero później racjonalna, nie poddaje się wzruszeniu ramion, a znajduje ujście w prywatnych ekstremach. Niestety ostateczna próba odzyskania poczucia sprawiedliwości przez bohaterkę stylizowaną na jednego z „Niezniszczalnych”, opowiedziana w tonie współczesnej baśni o obowiązku buntu, przyprawia o nieprzyjemny zawrót głowy. Łatwo dać się oszukać, kiedy ktoś udaje niestereotypowe kino, pozornie rozstrzygające dylematy ideowe. Uważajcie!

Mateusz Demski


Human, Space, Time and Human, rez. Kim Ki-duk

1gNigdy nie było mi łatwo skrytykować jakiś film. Mając świadomość, ile czasu i poświęcenia zajmuje sam proces tworzenia, a ile napisanie krytycznego tekstu, często wydawało mi się to nieodpowiednie. Festiwal w Berlinie pokazał jednak, że czasami nawet dość duża doza wyrozumiałości dla filmów, może zostać przelana. Swoje metaforyczne “Złote Maliny” postanowiłem więc przyznać Kimowi Ki-dukowi i jego najnowszej produkcji „Human, Space, Time and Human”. Pamiętajmy, że jest to reżyser o międzynarodowej sławie, który stworzył szeroko uznane dzieła jak „Wiosna, lato, jesień, zima i wiosna” czy „Pusty dom”. Ze względu na tak wysoko ustawioną poprzeczkę, tak duży żal w stosunku do jego najnowszej produkcji. Ten film, to jeden wielki pseudofilozoficzny bełkot, okraszony rozmaitymi formami przemocy – kanibalizmem, kazirodztwem czy mizoginią. Tak właściwie punkt wyjścia, od którego zaczyna Kim Ki-duk nie jest do końca zły. Reżyser chce pokazać, co tkwi w człowieku, kiedy spadną wszystkie otaczające go maski – społeczne, klasowe, rodzinne, et cetera. Tyle że zamiast opowieści o duchowej podróży istoty ludzkiej, dostajemy spektakl gore, z którego wynika jedynie, że postawione reżyserowi zarzuty o molestowanie na planie mogą mieć mniej lub bardziej dokładne uzasadnienie w rzeczywistości.

Mateusz Słowik