Ukryłem się w lesie, by poznać świat

27994561_141648209865179_1326708845_nJack Kerouac

Co się wydarzy, jeżeli zakaże się jazzu, muzyki, która walczy sama ze sobą, a w jednym jej akordzie dźwięki i rytmy buntują się przeciwko sobie? Powstanie całe pokolenie. Pokolenie bitników, czyli dzieci amerykańskiej literatury lat 50. – powieściopisarzy i ich rówieśników chcących zmian.

Doświadczenie II Wojny Światowej zraniło niejedną generację, lecz szczególnie  dotknęło młodych. Swego rodzaju „syndromem kompresji długoterminowej” okazała się cała gęsta atmosfera „milczących lat pięćdziesiątych”. Zimna wojna, przerażająco realne zagrożenie jądrowe, prześladowania dysydentów, którzy padli ofiarą działalności senatora Joego McCarthy’ego, konformistyczna jednomyślność narodu, jego arogancka ociężałość, nowo odnaleziony materialny dobrobyt – wszystko to spowodowało gwałtowną reakcję młodych Amerykanów.

Dzieci bywały jednak różne, pomimo wychowania w tych samych warunkach. Wśród ówczesnej literackiej młodzieży istniała grupa twórców, którzy zbuntowali się przeciwko „tyranii ojców” i programowo z nimi zerwali. Nazywali siebie „generacją bitników” (the beat generation). Krytyka zaczęła mówić o „złamanym” (bit) pokoleniu, choć „apostoł” tej generacji, Jack Kerouac, który stworzył jego definicję w 1952 roku, sugerował inne znaczenie: „Bit – oznacza rytm, impuls, a nie rozbicie”.

Artyści ci tworzyli spontaniczny, nonkonformistyczny ruch twórczej młodzieży i ludzi o podobnych poglądach mających na celu ukonstytuowanie podwalin nowej kultury oraz innego modelu życia. Oczom ówczesnego społeczeństwa ukazała się grupa nowicjuszy, która najpierw zakwestionowała uniwersyteckie zasady pisania, a później ustalone społecznie zasady i reguły życia.

27989963_141648229865177_747896799_oLa strada (1954, reż. Federico Fellini)

Zbuntowani przeciwko buntowi, beat by beat, wolni od wolności, nadzy w swoich słowach i postępowaniach, w myślach i na papierze. W tanich hotelach i w drogich willach, na stacjach  benzynowych, na ostatnim wdechu pisali to, co uważali za słuszne, stając się głosem epoki. Układali zdania, które dzisiaj trafiają wprost do serca i rozpuszczają się w nim podobnie do działki benzedryny, tak często wrzucanej do filiżanek kawy w momencie dzikiej nieprzerwanej agonii, którą zwykle okazywał się dla nich sam proces pisania.

Zastanawiam się, co sprawiło, że Jack Kerouac, jeden z najbardziej wyrazistych przedstawicieli zbuntowanego pokolenia, słynący ze swojego „W drodze”, porzucił wszystko i uciekł do małego regionu centralnej Kalifornii – Big Sur, by tam pozostać w samotności z butelką whisky i kilkoma książkami. Odpowiedź dał mi dawno znaleziony i zapisany cytat.

Pamiętam uczucie, gdy kilka lat temu, po raz pierwszy oglądając film Petera Weira,  „Stowarzyszenie umarłych poetów”, nacisnęłam pauzę, by zapisać usłyszane zdanie. Był to początek wiersza Henry’ego  Davida  Thoreau, od odczytania  którego rozpoczynało się każde spotkanie tajemnego tytułowego ugrupowania. W tym kręgu studenci pewnej elitarnej uczelni odkrywali piękno zapomnianych utworów, a także prawo do marzeń, wolności i buntu.

Rzadko zapisuję cytaty z filmów i książek, jeszcze rzadziej je zapamiętuję, ale to zdanie stało się wyjątkiem: „Ukryłem się w lesie, by poznać życie do dna, by wyssać z niego szpik kostny”. Polskie tłumaczenie brzmi nieco inaczej: „Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie. Chciałem żyć pełnią życia i wyssać z niego całą kwintesencję. Wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, bym w chwili śmierci nie odkrył… że nie żyłem”. Wolę jednak własną wersje tłumaczenia… Początkowo raziła mnie absurdalność i paradoksalność tej frazy. Jak to? Przecież życie i tak zwany sok życia naturalnie kojarzy się nam z wielkim miastem, poznawaniem innych ludzi, różnego rodzaju doświadczeniami i eksperymentami.

dead-poets-society-1200-1200-675-675-crop-000000Stowarzyszenie umarłych poetów (1989, reż. Peter Weir)

Zachwyciło mnie samo brzmienie tego zdania, jego konstrukcja. Czułam jednak, że interpretacje cytatu, jako pragnienia połączenia się z przyrodą czy dość popularnego teraz zjawiska downshiftingu („Wszystko za życie”, 2007), bądź socjopatii wyrażającej się uzależnieniem od komputera („Sala samobójców”, 2011), byłoby zbyt proste. Zrozumiałam, że nie chodzi tu tylko o fizyczną ucieczkę do dzikiej natury, złączenie się z przyrodą, do czego też nawoływali bitnicy, ani o zanurzenie w sobie czy też w wirtualnej rzeczywistości. To zdanie przypominało mi kapustę, jeżeli potraktować ją jak filozofię albo naukę: po każdej odpowiedzi pojawiało się nowe pytanie jak kolejny odrywany od główki liść. Pomyślałam: co jeśli „las” to my sami? Czy na pewno muszę poznać coś, przeżyć to na własnej skórze, żeby później móc o tym dobrze napisać?

W filmie „Portret Doriana Greya” pojawia się wątek, w którym główny bohater odwiedza po raz pierwszy z Lordem Henrym inną, ciemną część Londynu. W tanim amatorskim teatrze grany jest „Hamlet”. Dorian natychmiast zakochuje się w odtwórczyni Ofelii, ale w momencie, gdy ona zaczyna odwzajemniać uczucie, jej gra nie wydaje się bohaterowi już tak dobra. Ponowny występ tylko go rozczarowuje. Sybil Wayne przed spotkaniem z Dorianem żyła w swoim fikcyjnym świecie teatru, do którego należała jako utalentowana aktorka. Miłość pokazała jej całą sztuczność rzeczywistości. Wraz z pojawieniem się uczucia w sercu, talent zniknie. Próba ucieczki ze świata złudzeń w ten prawdziwy doprowadzi Sybilę do śmierci.

Żeby zrozumieć, że wszystkie odcienie życia znajdują się w nim samym, a nie dookoła,  Kerouc musiał objechać całą Amerykę i opisać ją na długim zwitku papieru. Tak wspomina swój stan w książce „Big Sur”: „Czuję się okłamany, mizerny. To jest okropne, poczuć, że całe życie kłamałem sobie, myśląc, że trzeba coś robić, by kontynuować spektakl”. Z jednej strony mamy dwa prawdziwe dzieła sztuki „W drodze” i „Big Sur”, z drugiej rozdartą, zbolałą duszę samotną od nadmiaru ludzi. „Jestem sam, szałas okazał się domem, tylko dlatego, bo przygotowałem w nim jedzenie i umyłem garnki. Nie ma alkoholu, żadnych narkotyków, nie ma spotkań z bitnikami i pijanymi ćpunami”.

Salomea Lobachuk