Trainspotting (1996, reż. Danny Boyle)
T2: Trainspotting
Wielka Brytania 2017
reż. Danny Boyle
scen. John Hodge
zdj. Anthony Dod Mantle
wyst. Ewan McGregor, Jonny Lee Miller,
Ewen Bremner, Robert Carlyle
Irvine Welsh pisał w Porno: „Jak się ma -naście i -eścia, to ma się to [wszystko] gdzieś, bo nie jest się świadomym własnej śmiertelności. (…) Ale jak się zaczyna -eści, to już zupełnie coś innego. Nagle człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że kiedyś tam umrze (…)”. W podobny nostalgiczny ton zdaje się uderzać Danny Boyle w T2: Trainspotting, przy okazji odpowiadając sequelem na potrzeby rynku w dobie sidequeli, rebootów i spin-offów.
Dobry debiut to zwykle klucz do wielkiej kariery. Bywali jednak i tacy, którym tylko raz przydarzył się przebłysk geniuszu, a później tworzyli w swoim własnym cieniu. Irvine Welsh, po głośnym Trainspottingu, napisał jeszcze sequel (Porno, 2002) i prequel (Skagboys, 2012) historii szalonych narkomanów z Leith. Sukces szkockiego epika tkwił w oryginalności – o uzależnieniu od heroiny nikt tak jeszcze nie pisał. Oskarżano go wręcz o admirację bytu w narkotykowym ciągu, nie potrafiono poradzić sobie z niejasnym moralnie wydźwiękiem książki, otwarcie krytykującej powszechnie akceptowalny i w dużej mierze konsumpcyjny tryb życia. W 1994 roku Trainspotting został wpisany na listę nominowanych do najbardziej prestiżowego wyróżnienia literackiego w Wielkiej Brytanii, Nagrody Bookera, żeby w krótkim czasie zostać z niej usuniętym; niektórzy przedstawiciele środowiska krytycznego poczuli się ponoć urażeni jego językiem i przesłaniem. Brak nobilitacji ze strony części branży nie przeszkodził jednak pozycji w odniesieniu ogromnego sukcesu czytelniczego.
Karkołomnej próby przetłumaczenia utworu, którego wręcz osobnym bohaterem jest język postaci, podjął się Jędrzej Polak. Nie mogło się obyć bez pewnego uszczerbku na odbiorze: polskie wydanie, ograniczające się do opozycji przeciętnej, codziennej polszczyzny i fonetycznego zapisu niechlujnej nowomowy spod znaku nieszkodliwych pijaczków, wypada dość blado przy przemyślanej konstrukcji oryginału, swobodnie łączącej angielski, szkocki i lokalną, bardzo specyficzną gwarę Leith. Nie zmienia to faktu, że Trainspotting i tak działa; poprzez zbiór incydentów z życia Czynsza, Chorego, Kartofla, Żebera i Tommy’ego (zapis za polskim tłumaczeniem – jakże dziwnie wygląda w porównaniu do oswojonych imion z filmowej adaptacji!), opisanych przy wykorzystaniu zmiennej perspektywy i narratora, całkowicie wchłania czytelnika w swój świat. Razi obscenicznością, bawi humorem sytuacyjnym, obrzydza „fekalnymi wpadkami”, uderza bezpośrednio w zmysły. Przede wszystkim jednak nie ocenia bohaterów mieszkających na jego kartach, a raczej się im przygląda i darzy lekko skrywaną sympatią; pozwala im żyć według własnych zasad, bawić się, unikać pracy, popełniać błędy, kochać, przyjaźnić się, cierpieć i umierać.
Trainspotting (1996, reż. Danny Boyle)
Kiedy w 1996 roku na ekranach kin pojawiła się adaptacja obrazoburczej książki, dla wielu z miejsca stała się klasykiem. Magia filmu Danny’ego Boyle’a tkwi w ogromnych pokładach energii, które porywają do dziś, nie tracąc ani krztyny świeżości. Scenariusz pióra Johna Hodge’a to przykład świadomego i celnego wyboru wątków z literackiego pierwowzoru oraz błyskotliwego przetworzenia ich na język X muzy. Na drugim planie, tuż za świetną obsadą (to właśnie po roli Rentona kariera Ewana McGregora nabrała tempa), można śmiało umieścić formę. U Boyle’a szaleństwa bohaterów ściśle korespondują z zabiegami technicznymi, ba – często to one właśnie podbijają efekt żywiołowości wydarzeń. Ikoniczne są już sceny z nurkowaniem w niewiarygodnie brudnym sedesie czy wizją przerażającego bobasa, raczkującego po suficie. Autor późniejszego, wielokrotnie nagradzanego Slumdoga. Milionera z ulicy (2008), nie szczędzi nietypowych ustawień kamery, nietuzinkowych rozwiązań inscenizacyjnych (zapadanie się po przedawkowaniu w dywanie przywodzi na myśl trumnę), dynamicznego montażu, zabawy światłem i kolorami. Nie sposób także wyobrazić sobie Trainspotting bez muzyki – narkotykowe Leith już na zawsze kojarzyć się będzie z Lust for Life Iggy’ego Popa czy Born Slippy Underwold.
Nieco ponad dwie dekady później Boyle, mając za sobą już takie tytuły jak Niebiańska plaża (2000), 28 dni później (2002) czy 127 godzin (2010), decyduje się na ryzykowny powrót do przeszłości i na początku 2017 roku z impetem wraca z ekipą z Leith w T2: Trainspotting – ale efekt niestety jest mierny. W adaptacji Porno dominuje nostalgia, a na starszych o dwadzieścia lat bohaterów patrzy się wręcz z żalem, jakby wbrew sobie towarzyszyło się ich procesowi starzenia. Renton biega, ale na bieżni w siłowni, Sick Boy podejmuje nieudolne próby rozkręcenia interesu, Spud (przerysowany aż do granic absurdu) nadal ćpa, ale odkrywa w sobie talent pisarski, Begbie boryka się z impotencją i synem – o zgrozo! – studiującym hotelarstwo, a o Tommym zdawkowo przebąkuje się w rozmowach. Jak echo powraca też słynny slogan „Choose life!” z pierwszej części, choć jedynym, który faktycznie wziął go sobie do serca, jest Mark. Można by jednak retorycznie zapytać: ale co to za życie?
T2: Trainspotting (2017, reż. Danny Boyle)
Boyle do spółki z Hodgem nieustannie odwołuje się do legendy, jaką udało mu się wykreować w przeszłości. Co rusz wplata w główną oś kolejne flashbacki, których nadmiar, ale i przetworzenie (Spud wychodzący ze spotkania grupy wsparcia i rzewnie spoglądający w kierunku ulicy, którą kiedyś uciekali wspólnie z Rentonem – przesada!) z czasem irytuje. Reżyser zdaje się też sugerować, że historia, nawet jeżeli nie jeden do jednego, lubi się powtarzać i w sposób całkiem błyskotliwy raczy nas swoistymi współczesnymi odpowiednikami wydarzeń z młodości bohaterów: głupkowato-uroczy uśmiech McGregora opartego na masce samochodu, scena w toalecie (tym razem nieco czystszej), rozmowa z ojcem z wyraźnie zarysowanym cieniem zmarłej matki, ikoniczne już ustawienie na peronie. Szczególnie na początku Boyle usiłuje zacząć z wysokiego C i narzucić dynamikę opowieści poprzez samą tylko energetyczną muzykę, ale i to nie zdaje egzaminu. W soundtracku T2 pojawiają się też kawałki znane fanom pierwszej części, ale tylko wspomniane wyżej Lust for Life znajduje głębsze znaczenie; pierwsze dźwięki utworu tak silnie przywołują wspomnienia Marka (ale i zapewne widzów), że nie zdobywa się on na odtworzenie całości piosenki. Udaje mu się to dopiero pod koniec filmu, kiedy w jej takt wpada w taneczny trans. Moment ten, któremu towarzyszy coraz szybsze pochłanianie bohatera przez tunel czy scena konfrontacji Begbie’ego z Rentonem w przestrzeni lustrzanej, odbijającej migające światło żarówek i przejeżdżającego pociągu, to właściwie jedyne warte uwagi fragmenty, w których forma odgrywa niemalże pierwszoplanową rolę.
Największym problemem T2 wydaje się fakt, że konfrontacja z tematem okazuje się zbędna i niewiele, poza nutką goryczy, wnosi. Być może lepiej byłoby, gdyby paczka sympatycznych mimo wszystko narkomanów się nie zestarzała, nie musiała żyć w świecie, w którym dominuje Internet z Facebookiem i Twitterem na czele (selfie na Snapchata w wykonaniu Rentona i Sick Boya to niemalże zbrodnia na ich wizerunku), a oni sami jadają w drogich restauracjach. Zdaje się, że to współczesność odbiera tej historii charakterystyczną świeżość; mieszkańcy edynburskich dzielnic, spadkobiercy heroinowej mody lat 80., nie potrafią się w niej odnaleźć i ciągle wracają myślami do młodości. Boyle często patrzy na starszych już bohaterów przez pryzmat ich dzieciństwa, przywołując nagrania z rodzinnych zbiorów, jakby to tam szukał zapowiedzi ich przyszłości. Czyżby był to także subtelny sygnał, że angielski reżyser przymierza się do adaptacji prequela, Skagboys? Jeśli tak, to należałoby się wahać przed deklaracją czekania na nią z niecierpliwością.
Joanna Krygier