Osobliwy dom Pani Peregrine (2016, reż. Tim Burton)
Osobliwy dom Pani Peregrine
USA 2016
reż. Tim Burton
scen. Jane Goldman
zdj. Bruno Delbonnel
wyst. Asa Butterfield, Eva Green,
Ella Purnell, Samuel L. Jackson
Przez ponad ćwierć wieku Tim Burton zaliczał się do grona reżyserów, którzy po zawarciu ekonomicznego sakramentu z Fabryką Snów zdołali utrzymać swoją twórczą autonomię, ciesząc się zarówno masową popularnością, jak i uznaniem krytyków. Sytuacja uległa jednak diametralnej zmianie, kiedy reżyser postanowił spaść na samo dno króliczej nory.
Jeśli najbliższe lata utrzymają aktualną złą passę, moment realizacji Alicji w Krainie Czarów (2010) zapamiętany zostanie jako filmowe nożyce przecinające twórczość Burtona na dwa okresy. Podążając wraz z tytułową bohaterką za białym królikiem, reżyser zupełnie utracił bowiem swoją ekscentryczną iskrę, która na przestrzeni kolejnych dekad pozwalała mu tworzyć arcydzieła makabreski: nie tylko wysmakowane formalnie, ale i poruszające do głębi. Właśnie tego drugiego czynnika brakuje w jego najnowszych produkcjach – nie przywrócił go nawet praktykowany od czasu Frankenweenie (2012) odpoczynek Burtona od swoich stałych aktorskich współpracowników. W przypadku Osobliwego domu Pani Peregrine nieobecny był również Danny Elfman, czyli nadworny kompozytor reżysera. Nie wniosło to jednak oczekiwanego powiewu świeżości do jego zmurszałego dziś świata filmowego.
Wręcz przeciwnie, jako że największym problemem ostatnich dzieł Burtona wydaje się być on sam, zupełnie niezainspirowany cudzymi tekstami, które przenosi obecnie na ekran. Może to kwestia nietrafnego doboru scenariusza, ale – nie licząc poklatkowego Frankenweenie, czyli całkiem udanego remaku właśnej krótkometrażówki sprzed lat – w Osobliwym domu Pani Peregrine sytuacja powtarza się czwarty raz, co świadczy o twórczym wypaleniu i zobojętnieniu reżysera. Jeszcze niedawno Burton chwytał widownię za gardło emocjonalnymi uniesieniami – dzisiaj przesyła jej już tylko ładne pocztówki z planu filmowego.
Całkiem ciekawy punkt wyjścia inicjacyjnej opowieści Osobliwego domu Pani Peregrine, który intrygująco buduje swoją metaforykę w oparciu o krwawe dziedzictwo Holocaustu, ostatecznie zostaje sprowadzony do banalnej konfrontacji dobra i zła, a przewijające się w jej tle wątki nastoletniego zauroczenia są tak mdłe i prostackie, że aż trudno przypisać je autorowi ekstatycznego lodowego tańca Winony Ryder z Edwarda Nożycorękiego (1990), gdzie brawurowe połączenie kiczowatych niemal chwytów przekładało się na wysokiej próby artyzm. Bodaj jedyną sceną, w której czuć ambicje wykraczające poza poruszanie się po bezpiecznych rejonach rozładowanego twórczego autopilota, i która z powodzeniem mogłaby znaleźć swoje miejsce w dawnych klasykach reżysera, jest tutaj wirtuozersko zainscenizowana, prowadzona w takt dubstepu potyczka w wesołym miasteczku, zaskakująco ożywiająca ospałą narrację filmu.
Pomijając ten fragment, z dawnego stylu Burtona ostała się dzisiaj już tylko pusta forma: zbiór wizualnych lejtmotywów, który – pozbawiony sprzężenia z intrygującą niegdyś treścią – coraz częściej nosi znamiona niezamierzonej autoparodii. Wystarczy porównać jego najnowszy film z fantazyjną Dużą rybą (2003), gdzie napięcie pomiędzy rzeczywistością i oddziałującą na nią fikcją przypomina nieco motywy z Osobliwego domu Pani Peregrine. Tam reżyser zanurzał swoje dziwactwa w potoku konsekwentnej opowieści, tutaj zaś nie wyciska soków z obiecującej ekspozycji, sprowadzając wszelkie ekscentryzmy do roli atrakcji może i miłej dla oka, ale na dłuższą metę trudnej do zniesienia za sprawą infantylnej podbudowy fabularnej. Twórcza przeprowadzka nie przyniosła więc zamierzonego efektu: Tim Burton, dawny mistrz łączenia farsy i makabry, pokoje Osobliwego domu Pani Peregrine opuścił jako groteskowy cień samego siebie.
Oskar Wanat