My, dzieci z dworca Zoo (Christiane F. – Wir Kinder vom Bahnhof Zoo, 1981, reż. Uli Edel)
– Nie wpadlibyście do mnie na trochę? Jest wolna chata. A facet mojej mamy ma parę fantastycznych longów: Led Zeppelin, David Bowie, Ten Years After, Deep Purple i podwójny album z Woodstock [1].
Od tych, zdawałoby się, niewinnych słów zaczynały się pierwsze narkotykowe spotkania bohaterów legendarnej już dzisiaj książki, tytułowych Dzieci z Dworca ZOO. Wydarzenia opisane w tym ponad dwustustronicowym reportażu, będące osobistym doświadczeniem Christiane F., wówczas zaledwie nastoletniej dziewczynki, a także jej przyjaciół, rodziny, znajomych stanowią po dziś dzień wstrząsające, poruszające i przerażające w swej istocie świadectwo. Aż trudno uwierzyć, że ten koszmar rodem z Berlina Zachodniego lat 70. ubiegłego wieku naprawdę miał miejsce. Namiastkę tego mrożącego (nie tylko zainfekowaną przez wielokrotnie używane igły) krew w żyłach doświadczenia my możemy dziś przeżywać w pozornie bezpiecznych warunkach fotela kinowego lub tego usytuowanego naprzeciwko domowego telewizora. Dajmy więc zaprosić się na parę longów – spokojnie, grozi nam przecież tylko uzależnienie!
Witkacy w Las Vegas
Wyznawcy teorii głoszącej, iż warto szukać nowych perspektyw odbioru sztuki poprzez stosowanie używek, mogą sobie podać ręce z Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, znanym szerszemu gronu jako Witkacy. Podhalański malarz, literat, fotografik i filozof, kiedy już zrezygnował z farb olejnych, dochodząc do wniosku, iż za ich pośrednictwem nie jest w stanie zawrzeć w swych obrazach idei Czystej Formy, którą był wręcz opętany, założył własną „Firmę Portretową”. Swym klientom proponował aż pięć różnych typów wizerunków, od A do E. Jako najbardziej ryzykowny wariant jawi się ten kryjący się pod literą C, jako że zakładał obecność narkotyków w organizmie twórcy. W ten sposób Witkacy portretował głównie swoich przyjaciół i znajomych podczas przyjęć towarzyskich – nie wszyscy mogli więc dostąpić tego „zaszczytu”. Na tak powstałych obrazach, oprócz zwykłego podpisu artysty, znajdują się także dopiski informujące o tym, pod wpływem jakich substancji powstały. I tak, na przykład, „Co” oznacza tu kokainę, „Et” – eter, „Eu” – eukodal, „Cof” – niewinną w tym zestawieniu kawę. Gdzieniegdzie pojawia się również swojsko brzmiące „pyfko”/”pywo”, a także tajemnicze skróty w rodzaju „FBZ” („fajka bez zaciągania”) czy „NP12” („nie palił 12 dni”).
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Portret Neny Stachurskiej (1929)
Strategia twórcza obrana przez autora Szewców to interesujący przykład tego, jak narkotyk staje się medium nadzorującym sztukę, nadającym jej nowy kształt. Zniekształcenia percepcji wzrokowej, objawiające się w zaburzeniach akomodacji, ostrości widzenia, szybkości reakcji, także złudzeniach i halucynacjach, oraz ich efekty zostają uwiecznione na obrazie. Odbicie rzeczywistości w narkotycznym krzywym zwierciadle to niezwykle inwencyjna i intrygująca droga przekazu tego, co „poeta (i nie tylko) miał na myśli” (albo nawet nie zdawał sobie sprawy, że ma). W tym miejscu tworzy się pomost wiodący niespodziewanie odbiorcę od obrazów podhalańskiego artysty do kultowego w niektórych kręgach Las Vegas Parano (1998) w reżyserii członka grupy Monty Python – Terry’ego Gilliama. Ów film jest swobodną i nietuzinkową adaptacją książki Huntera Thompsona, znanego na całym świecie także z pozycji The Rum Diary, napisanej w latach 60., a wydanej dopiero w 1998 (polskie tłumaczenie w 2010 roku). Powieść ta, ujęta w formułę pamiętnika, doczekała się zresztą również swojej ekranizacji, oczekiwanej przez rzesze zachwyconych czytelników (Dziennik zakrapiany rumem, 2011, reż. Bruce Robinson). Ostatecznie produkcja z udziałem Johnny’ego Deppa nieco rozczarowała. Zapewnia ona, co prawda, dwie godziny słodko-gorzkiej filmowej rozrywki, zachwyca pięknymi, nadmorskimi widokami i sekwencją z udziałem czerwonej corvetty, ale nie stanowi przykładu formalnej rewolucji i nie wprowadza nas raczej w stan chociażby lekkiego moralnego niepokoju, czego nie można odmówić dziełu Gilliama.
Prosto z Karaibów lądujemy zatem w Las Vegas. To, co niewątpliwie łączy oba te tytuły to znakomite role wspomnianego Deppa, prywatnie zresztą miłośnika twórczości, a nawet bliskiego przyjaciela Thompsona. Bohaterami filmu są więc dziennikarz Raoul Duke (Johnny Depp) oraz prawnik Gonzo (Benicio del Toro), którzy podróżują przez bezdroża Ameryki, by dotrzeć do Las Vegas, gdzie mają zdać relację z pewnego rajdu. Nieodłącznymi towarzyszami są dla nich wszelkiego rodzaju narkotyki i alkohol, co sprawia, że przeżywają prawdziwie amerykański sen na jawie. Znamienny staje się też oryginalny tytuł dzieła, jak zwykle wiernie przetłumaczony na język polski (choć przyznaję, akurat w tym wypadku Las Vegas Parano brzmi bardziej intrygująco niż Lęk i odraza w Las Vegas), czyli Fear and Loathing in Las Vegas, naznaczający pejoratywnie rzeczywistość używek. Warto także przy tej okazji pamiętać, że podróż będąca kanwą dla fabuły i książki, i filmu, miała miejsce w rzeczywistości, co nadaje produkcji rys specyficznego paradokumentu, a na pewno rangę przerażającego w swej istocie eksperymentu. Z pozoru dzieło Gilliama jawi się jako zbiór zupełnie surrealistycznych, utrzymanych we właściwej dla jego reżyserskiego stylu niezwykłej plastyce narkotycznych wizji, okraszonych przy tym bełkotliwymi, wyrwanymi z jakiegokolwiek kontekstu urwanymi dialogami. Tymczasem, przyglądając się bliżej temu, co dzieje się na ekranie, dostrzeżemy gorzką satyrę na otaczający nas świat, emanujący ordynarnością i brutalnością. Tutaj „panika skrada się niczym dreszcz po kwasie”, a my sami możemy się poczuć niczym „obłąkani w obłąkanym kraju”. Narkotyki, doprawiane wszelkimi innymi (nie)dostępnymi używkami, pozwalają na pozbycie się pierwiastka człowieczeństwa i pewnych hamulców moralnych, „a kto się zmienia w zwierzę, nie czuje bólu istnienia”. Film jako całość może wydawać się – dosłownie – trudny do zniesienia, tym bardziej, że bohaterowie – a my wraz z nimi – tracą z pola widzenia zasadniczy cel swej podróży już po kilkunastu scenach i od tej pory mamy do czynienia z – by posłużyć się nomenklaturą Dzieci z Dworca Zoo – totalnym tripem, ale na tym właśnie zabiegu polega absolutna niepowtarzalność i wartość Las Vegas Parano. Reżyserowi bowiem udało się za pomocą medium, jakim jest kino, wywołać u widza stan podobny do tego pojawiającego się po zażyciu substancji odurzających. Nawet bez konsultacji z lekarzem lub farmaceutą możemy śmiało założyć, iż po seansie odczujemy w mniejszym lub większym stopniu zmęczenie, wyczerpanie organizmu, migrenę, nudności i inne dolegliwości, mając jednocześnie poczucie obcowania z czymś nietuzinkowym, niebezpiecznie fascynującym i nie do końca zrozumiałym.
Las Vegas Parano (Fear and Loathing in Las Vegas, 1998, reż. Terry Gilliam)
Opium z licencją na używ(kow)anie
Czy wiesz, że… przeciętny Polak każdego dnia spędza przed telewizorem średnio ponad 4 godziny, a 10 % z nas poświęca na oglądanie wątpliwej jakości programów i seriali nawet 2 razy tyle czasu? O tym, że problem naprawdę istnieje, świadczy zresztą sam fakt wykrystalizowania się takich terminów jak „medioholizm” czy „tvholizm (telemania)” – język bowiem zawsze odpowiada na potrzeby zastanej rzeczywistości. Tego rodzaju uzależnienie można zdiagnozować już u dzieci, niezwykle podatnych na treści oraz środki wykorzystywane przez telewizję. Prowokuje ona hiperaktywność naszych zmysłów, a przede wszystkim oczu, potrafi pochłonąć naszą uwagę na znacznie więcej czasu niż początkowo zaplanowaliśmy, często tracimy kontrolę nad jej użytkowaniem, narzuca ona swoje reguły gry, niejako przekształcając znaną nam dotychczas rzeczywistość… W podobny sposób działają narkotyki – ale ich wpływ zdecydowanie bardziej rzuca się w (nomen omen) oczy, dlatego często trudno uświadomić sobie nałóg oglądania. Nie wymyślono też dotychczas żadnej kuracji odwykowej.
Filmem ukazującym to uzależnienie w stosunkowo zabawny sposób, nie pozbawionym przy tym jednak złowieszczego wydźwięku, jest Telemaniak (1996) Bena Stillera, z nieocenionym Jimem Carrey’em w tytułowej roli. Wciela się on tutaj w rzekomego instalatora kablówki, który nie tylko podłącza odpowiedni kabel do odbiornika niejakiego Stevena Kovacsa, ale też sieje spustoszenie w jego życiu prywatnym, usiłując za wszelką cenę stać się jego najlepszym przyjacielem. Gdy przedrzemy się przez komediową otoczkę, przymkniemy nieco oko na pewną płytkość czy naiwność tej historii i zastukamy w drugie dno, okaże się, że mamy do czynienia z pobieżnym, ale jednak swego rodzaju studium psychiki dorosłego człowieka, a raczej nadal małego chłopczyka, zaniedbywanego przez matkę „dziecka kablówki”, które rozpaczliwie poszukuje bliskości i akceptacji (w tym kontekście znamienna staje się niezapomniana parodia piosenki Jefferson Airplane Somebody to love). Jest on emocjonalnie rozchwiany, mentalnie niedojrzały i niewiarygodnie infantylny. Carrey kreuje tu postać w typie czarnego charakteru, ale jeśli tylko przyjrzymy się bliżej jego bohaterowi, zrozumiemy, że to zwyczajnie nieszczęśliwy i samotny mężczyzna, czego podłożem są jego problemy psychiczne, niepozwalające na odróżnianie rzeczywistości od telewizyjnej papki. Poruszony w tym filmie temat pozostaje, o zgrozo, wciąż aktualny, a jedynym ratunkiem wydaje się odłączenie sygnału satelitarnego, co następuje w finale – dopiero wtedy, z braku możliwości oglądania telewizji, ludzie zaczynają zauważać się nawzajem, sięgają po książki, dostrzegają, że potrafią żyć bez pudełka z kolorowymi obrazkami. Co więcej, z takiego życia można bez przeszkód czerpać niekłamaną satysfakcję i prawdziwą radość, co ilustruje uśmiech staruszka kartkującego jakąś powieść, przypominającego sobie właśnie, jak ciekawą przygodę może stanowić lektura. Niejednemu z nas przydałby się taki odwyk od telewizji!
Truman Show (1998, reż. Peter Weir)
Nasuwa się w tym miejscu jeszcze jeden tytuł ze świetną kreacją Jima Carrey’a, a mianowicie Truman Show (1998) w reżyserii Petera Weira. Główny bohater filmu, rzeczony Truman Burbank, pewnego dnia odkrywa, że jego życie to tak naprawdę reality show nadawane w telewizyjnej stacji przez 24 godziny na dobę. Postanawia więc wyzwolić się z tej sztucznie wykreowanej rzeczywistości. Weir stawia widzowi ważne pytania o granice ingerencji poprzez media w czyjąś prywatność, ale przede wszystkim – o kształt ludzkiej natury, o to, jak dalece jesteśmy uzależnieni od fikcji, jak wielka jest nasza potrzeba obserwowania i kontrolowania wyimaginowanych światów, jak niebezpieczna może być obsesja voyeuryzmu. Okazuje się, że często, by uczynić naszą egzystencję ciekawszą, bardziej barwną i w naszym mniemaniu istotną, zaczynamy żyć czyimś życiem, łudząc się, że tym samym przydamy sensu własnemu. Stajemy się w ten sposób niewolnikami innych i okoliczności, lokując to, co najcenniejsze, czyli poczucie własnej wartości zupełnie poza sobą samym. Odurzamy telewizyjnym opium odwieczne tęsknoty, popadając przy tym w eskapizm, bo nie potrafimy zmierzyć się z samotnością i niepokojem, na które skazany został Truman. Od nas tylko zależy, czy znajdziemy w sobie na tyle odwagi, by – tak jak on – wyjść z tej skorupy, by zamknąć za sobą bezpowrotnie drzwi i zmierzyć się z prawdą.
***
Na koniec, by ponownie przekonać się, jak daleko jesteśmy wplątani w narkotykowo-medialne pułapki, warto przytoczyć boleśnie szczere wyznanie jednego z mistrzów kina, głosem którego przemawia ponadczasowa mądrość:
Nienawidzę telewizji. Nienawidzę jej tak bardzo jak orzeszków. Ale nie umiem przestać jeść orzeszków.
Orson Welles
[1] Zob.: Christiane F., My, dzieci z dworca ZOO, z zapisu magnetofonowego podali do druku Kai Herman i Horst Rieck, tłum. Ryszard Turczyn, Warszawa 1987, str. 30–31.
Monika Żelazko